Rekomendowane wydawnictwa płytowe pop/rock/ballada
(rozdział pierwszy)

 

O muzyce rockowej i jego podgatunkach najlepiej opowiadać od czasów gdy się rodził, ale ja tego nie zrobię, bo choć dorobek Elvisa Presleya, Sama Cooke’a, Fatsa Domino, Buddy’ego Holly, Jerry Lee Lewisa, Chuck Berry’ego czy Little Richarda, cenię to ich pominę bo nie jest moim zamiarem tworzyć tu jeszcze jednej encyklopedii muzyki. To jest blog, a do tego subiektywny! Przede wszystkim chcę rekomendować płyty, które polubiłem i są tego warte (warte polubienia i opisania). Mam też taką uwagę- powszechnie się twierdzi, że rock nie może się chwalić dobrą jakością brzmieniową płyt, ale proszę w to nie wierzyć. Ci, którzy tak uważają, mają systemy audio źle skonfigurowane, ot i cała przyczyna złej opinii…

Pierwszą płytą, rozpoczynającą moją przygodę kolekcjonerską, był longplay „Santana”, debiut grupy o tej samej nazwie co tytuł płyty wydanej przez Columbia Records o nr katalogowym CS 9781 (taki jaki widnieje na zdjęciu, choć zdjęcie przedstawia CD w formie mini LP).

Gitarzysta i twórca grupy- Carlos Santana, do agresywnie granego rythm & bluesa, charakterystycznego dla sceny muzycznej San Francisco dodał latynoskie rytmy grane przez rozszerzoną sekcję instrumentów perkusyjnych. Na płycie „Santana” zaprezentował zderzenie płynnej gry gitarowej o rozpoznawalnej charakterystycznej barwie z agresywną grą trzech perkusistów. W przeciwieństwie do późniejszych nagrań, Santana na pierwszym albumie oferuje luźne, w dużej części instrumentalne, zbiorowe kompozycje oparte o proste, lecz atrakcyjne riffy. To dawka niepowstrzymanej energii, rytmicznego rozbuchania… Perkusiści stali się tak istotni jak gitarzysta czy wokalista. Wszyscy grali rocka perfekcyjnie. Instrumenty perkusyjne i bas przymuszały gitarę i organy do ekspresji jakiej dotąd w rocku nie było. Poziom energii zawarty na płycie ”Santana” był tak zaraźliwy, że szybko pojawiły się grupy kopiujące ich brzmienie. Wymienię parę z nich-  Malo, Ocho, Mandrill, El Chicano, Eddie Palmieri’s Harlem River Drive, War, Sapo and Azteca. Żadna z grup nie dorównała popularnością grupie Carlosa Santany, poza War. Równie wysoko krytyka oceniała następne płyty, ja polecałbym trzy tytuły, oprócz debiutanckiej- „Abraxas”, „Santana III” i „Barboletta” (opiszę ją w artykule o jazz rocku). Płyta robi wrażenie brzmiącej w bardziej dociążony sposób (niżej „strojona”) w stosunku do następnych pozycji z katalogu Santany, ale nic nie traci ani na rozdzielczości, ani czytelności zarejestrowanych górnych rejestrów. Barwy talerzy perkusyjnych, cowbels i innych instrumentów perkusyjnych są doskonale oddane.  Ta ciemniejsza barwa pojawi się właśnie na wspomnianej wyżej płycie „Barboletta”. Okładka była zagadką: Ile postaci ludzkich tworzy obraz głowy lwa? Proszę samemu policzyć…


Joe Cocker na swoją pierwszą sesję płytową  zaprosił najwybitniejszych z grona dostępnych angielskich muzyków rockowych- Stevie Winwooda (Spencer Davis Group, Blind Faith,Traffic) Jimmy Page’a (The Yardbirds, Led Zeppelin) Henry McCullougha (The Greace Band, Spooky Tooth), Chrisa Staintona (The Grease Band), Matthew Fishera (Procol Harum).  Zdając sobie sprawę z własnych olbrzymich możliwości wokalnych, przy wsparciu wymienionych znakomitości, wybierając w zgodzie z własnym gustem i gustem fanów rocka zestaw znakomitych utworów, nie mogła powstać płyta inna niż wybitna. I nie powstała! Płytę nazwano „With a Little Help from My Friends”, co podwójnie oddawało istotę przedsięwzięcia, bo i zawierała cover autorstwa Johna Lennona i Paula McCartneya o tym samym tytule. Poza klasycznym coverem Beatlesów, allbum zawiera genialne interpretacje kompozycji Boba Dylana , Dave’a Masona i jeszcze parę w tym udane trzy autorstwa spółki Joe Cocker-Chris Stainton. Głos Cockera, pełny entuzjazmu, wspierane przez Madeline Bell, Sunny Weetman i Rossetta Hightower, na sposób chórów gospel, świetnie się sprawdza w tej mieszance soulu, rythm &bluesa i czystego rocka. Głos Joe Cockera był wtedy mocny i głęboki, z matową chrypą. Interpretował utwory jak nikt przed nim i po nim- treści wypływały prosto z serca, bez choćby najmniejszego fałszu i z takim wyczuciem melodii, że można ich słuchać bez znudzenia. Chyba nie ma tez drugiego takiego, który z reguły rovery interpretuje ciekawiej niż inni… Jego twórcze wykonanie „Bye Bye Blackbird”,  „A Little Help From My Friends” jest dalekie od oryginałów i jeśli nie lepsze to na pewno co najmniej tak samo doskonałe, choć inne. A jego wersja „Feelin” Alright jest nie tylko lepiej zaśpiewana od  znakomitych Three Dog Night, ale znacznie lepiej niż to wykonał autor- Dave Mason i Traffic. Kariera tego doskonałego wokalisty trwała długo. Popadał w zapomnienie i budził jakąś wspaniałą, kolejną interpretacją starego przeboju by w ten sposób wspinać się na szczyty list przebojów. Tak było kilkakrotnie. Głos Joe Cockera zawsze pełen szczerej pasji powodował pogłębione słuchanie przez co najmniej dwa pokolenia słuchaczy. Odczuwaniu jego przekazu pomaga bardzo dobra realizacja jego płyt. Opieką realizatorską zajmował się Denny Cordell, znany z udanej współpracy również z The Moody Blues, Leonem Russellem (późniejszym współtwórcą grupy Joe Cockera- Mad Dogs and Englishmen), The Move i Procol Harum.

 

Nie istniałby rock bez bluesa. Wielkimi miłośnikami korzennej twórczości bluesowej byli Alan Wilson i Bob Hite, dwóch przyjaciół z pewnego zespołu, którego nazwa nawiązywała do „Canned Heat Blues” z 1928 roku, piosenki o alkoholiku, który rozpaczliwie się upijał zawartością Sterno, zwaną „puszką”. Była to umieszczona w puszcze substancja zapalająca wyprodukowana z przetworzonego alkoholu.
Na podwójnym albumie „Hooker’N Heat” (z 1970 roku), John Lee Hooker słuchał i się zastanawiał, jak Wilson jest w stanie pogodzić doskonałą grę gitary towarzyszącej z jego prowadzącą, bo był jako wykonawca trudny, bo lekceważący formy utworów. Jednak Alan Wilson wydawał się w ogóle nie mieć kłopotów. Hooker stwierdza- „chyba że on [Wilson] słucha moich płyt przez całe swoje życie”. Słynny bluesman powiedział również- „Wilson jest największym harmonijkarzem  jakiego kiedykolwiek spotkałem”. „Hooker’N Heat” nagrywano w maju 1970 roku. Alan Wilson trzy miesiące później już nie żył… Miał 27 lat.

Ten podwójny album wydany został w 1971 roku. Zdjęcie na okładce albumu zostało zrobione po śmierci Alana Wilsona, ale jego obraz można zobaczyć w ramce na ścianie za Johnem Lee Hookerem. Na sesji zdjęciowej brakowało również gitarzysty Henry Vestine’a . Osoba stojąca na tle okna okna, zastępująca Henry’ego, to Skip Taylor menadżer zespołu, twarz gitarzysty pojawiła się dzięki fotograficznemu montażowi.

Z tą płytą Canned Heat powrócił do swoich korzeni bluesowych, w innym składzie, bo rok wcześniej Larry „The Mole” Taylor (bass) i Harvey Mandel (gitara) przyjęli zaproszenie do uzupelnienia składu The Bluesbreakers Johna Mayalla. Powrócił do grupy Henry Vestine (gitara), a na basie zagrał Antonio „Tony” de la Barreda. „Hooker 'n Heat” jest zestawem utworów napisanych przez Johna Lee Hookera, a zagranych w różnym składzie ilościowym- raz to tylko solowe występy, innym razem jest wynikiem współpracy między Hookerem i Wilsonem (fortepian / gitara / harmonica), a jeszcze gdzie indziej skład jest pełniejszy. Brzmienie na płycie (Universal Music nr kat. UICY-78388) z tej sesji jest wzorcowe, robi wrażenie obecności w czasie jam session.
Najwyraziściej nagrany jest Alan Wilson, gdy gra na harmonijce ustnej, na płycie pierwszej z katalogu grupy Canned Heat (we Francji po tytulem „Rollin’ and Tumblin'”, a w pozostałych państwach pod tytułem „Canned Heat”).

Canned Heat w składzie: Bob Hite (śpiew), Alan Wilson (gitary, wokal, harmonijka), Henry Vestine (gitara prowadząca), Larry Taylor (bas), Frank Cook (perkusja) na tej pierwszej w dorobku plycie zagrali wyłacznie covery bluesowe, a że grali surowo, nie „przeszkadzając sobie wzajemnie”, to blisko ustawione mikrofony każdy niuans ich gry (a przede wszystkim Wilsona) pokazują.

 

Przy końcu lat 60. wszyscy (nawet Jimi Hendrix) uważali ich za bogów rocka. Nie potrafili tylko jednego, zbyt długo ze sobą wytrzymać. Anegdota mówi, że Jack Bruce w rozpaczy, w późnych godzinach sesji nagraniowej, w próbie ostatniej szansy, aby ocalić coś z długiej i bezowocnej nocy, z zaczerwienionymi oczami wyjął kontrabas i zaczął na nim brzdąkać.  Charakterystyczny basowy riff pokazał swój potencjał… W tym momencie, Brown (który z Bruce’m trwał na stanowisku) wyjrzał przez okno i zobaczył wschodzące słońce. „Robi się świt…”- powiedział do siebie. Brown szukał słów, które mógłby zapisać na papierze- „Kiedy światła zamkną swoje zmęczone oczy…”. Tak zrodził się riff, który miał stać się standardem muzyki i to nie tylko rockowe- „Sunshine of Your Love”.  Gitarzysta Eric Clapton i tekściarz Pete Brown później dopracowali utwór w szczegółach. W trakcie nagrań inżynier Tom Dowd zaproponował układ rytmiczny, w którym perkusista Ginger Baker odgrywa charakterystyczny rytm wybijany na bębnie tom-tom (Baker twierdzi, że to był jego pomysł). Dowd z producentem Felixem Pappalardim kontynuowali prace nad „Sunshine of Your Love”- dla solówki gitarzysty, Clapton użył dźwięku znanego jako „women tone” na jego Gibsonie SG Standard, opisany jako „gładki, ciemny śpiew trzymania dźwięku”. Jest to jeden z najlepiej znanych przykładów użycia tego efektu. Baker do utrzymania rytmu używa tam-tamów, kojarząc uderzenia z artykulacją i dźwiękiem charakterystycznym dla muzyki kontynentu afrykańskiego. Utwór ten znalazł się na drugim albumie Cream– „Disraeli Gears” w listopadzie 1967 roku.


Od zawsze niezmienna jest przyjemność słuchania. Eric Claptona, Jacka Bruce’a i Gingera Bakera bo to po prostu wspaniali muzycy obdarzeni wyjątkową wirtuozerią. Pierwszy na płycie- „Strange Brew” to bodaj najbardziej skomplikowany utwór z zestawu, w którym gitarzysta wykorzystuje pogłos jako jeszcze jeden element melodyczny. „Tales of Brave Ulysses” to jak „Sunchine of Youre Love” utwór bardzo charakterystyczny dla stylistyki The Cream- fuzji białego bluesa, hard rocka (nie należy zapominać, że przebój The Kinks „You Really Got Me” z 1964 roku, uważano za pierwszy hard rockowy utwór) i psychodelicznego stylu. Jedna z najpiękniejszych ballad „We’re Going Wrong” muzycznie narastająco niepokoi z kojącą partią gitary Claptona, która pojawia się dopiero gdy emocje opadają. To jeden z utworów niezapomnianych, choć nie był idealnym materiałem na przebój. „Swlabr” oraz „Take It Back” są również znakomitymi utworami… Całość to już klasyka rocka. Kupując dziś ten album warto szukać wersji mono/stereo, o numerze seryjnym UICY93694/5.

 

Eric Clapton zanim z Brucem i Bakerem utworzył The Cream zagrał z zespołem Johna Mayalla na płycie „Blues Breakers with Eric Clapton”. To też już klasyka rocka, bo zbiór przedstawia utwory grane i stylowo i z inwencją wyjątkową, a sola gitary prowadzącej to arcydzieła białego bluesa. Warto przytoczyć jacy muzycy się przewinęli przez zespół John Mayall & The Bluesbreakers i w jakich zespołach można było ich później odszukać: Eric Clapton, Jack Bruce (Cream), Peter Green, John McVie I Mick Fleetwood (Fleetwood Mac), Mick Taylor (The Rolling Stones), Harvey Mandel, Larry Taylor (wcześniej Canned Heat), Don „Sugarcane” Harris (współpracował z Frankiem Zappą), Aynsley Dunbar (Frank Zappa Mothers of Invention, The Aynsley Dunbar Retaliation), Dick Heckstall-Smith, Tony Reeves i Jon Hiseman (Colosseum), Andy Fraser (Free), Keef Hartley (The Artwoods, Keef Hartley Band). Już sama lista sugeruje, że Blues Breakers to zespół o składzie stale zmieniającym (co najmniej100 różnych kombinacji można zliczyć). Zespół z małą przerwą nagrywał dla wydawnictwa Decca Records. Bluesbreakers z Claptonem w składzie wszedł do studia nagrań w 1966 roku. Zanim do tego doszło John Mayall planował zapisać na płytę koncert dla uchwycenia solówek wykonywanych przez Erica Claptona. Zestaw nagrano w klubie Flamingo, z Jack Bruce na basie (z którym Clapton później założy The Cream ). Nagrania z koncertu były kiepskiej jakości, więc z nich zrezygnowano. Studyjna sesja w okazała się znakomita pod każdym względem. Gitary Erica Claptona używane podczas sesji w Decca Studio to z 1960 roku Gibson Les Paul z dwoma przetwornikami PAF Humbucker. Ta gitara (który zresztą została skradziona w tym samym roku) nazywana jest także „Blues Breaker” lub „Beano” Les Paul. Krytycy uważają, że ton gitary Claptona osiągany na tej płycie był przez długi czas wpływowym w artystycznym i komercyjnym sensie dla stylu gitarowego grania. W Bluesbreakers w tym czasie grali, oprócz Claptona: John Mayall (harmonijka, fortepian, organy, śpiew), John McVie (bas),  Hughie Flint (perkusja) oraz sekcja dęta- Alan Skidmore , Johnny Almond i Derek Healey. John Mayall chciał albumem podsumować rok spędzony na koncertowaniu i to się udało dzięki takiej realizacji, która stworzyła złudzenie żywego radosnego jamowania bluesowego, nagrywając dźwięki bardzo zbliżone do występów scenicznych grupy, i to bez żadnych kompromisów. Mayall to zawdzięcza rozsądnej pracy Mike’a Vernona, który potrafił czysto i prosto zapisać co w studio zostało zagrane.


A Hard Road”- następna płyta The Bluesbreakers, nagrana została w zmienionym składzie- Claptona zastąpił Peter Green (który również śpiewa w dwóch utworach), za perkusją prócz Flinta zasiadał również Aynsley Dunbar, a w sekcji dętej Ray Warleigh zastąpił Dereka Healeya. To zupełnie inny w klimacie album, bo i Peter Green inaczej czuł bluesa. Clapton mocniej trzymał się tradycyjnego czarnego bluesa, natomiast Green się od tradycji bluesowej oddala idąc w kierunku rockowego budowania fraz. Czy nie pozostawił silniejsze piętno na muzyce zarejestrowanej z  Bluesbreakers niż to zrobił Eric Clapton? Mnie się tak właśnie wydaje, bo jak się wsłuchać w ich przyszłe dokonania to Clapton jeszcze przez jakiś czas „dostrajał się” do współgrających, natomiast Green zdominował Mayalla do tego stopnia, że „A Hard Road” chyba przestał być dziełem Mayalla, natomiast na pewno można go uznać za preludium do pierwszych płyt Fleetwood Mac. Anegdota głosi, że gdy Clapton dołączył do Mayalla, na murze londyńskiego metra pojawił się napis: „Clapton is God”. Po kilku miesiącach podobne napisy głosiły: „God is Green”.

 

Zrobię wyłom w swoich zamierzeniach i przedstawię wyjątkowo (obiecuję) płytę składankową z utworami z czterech płyt, z okresu od lutego 1968 do września 1969, grupy Fleetwood Mac z udziałem Petera Greena, który nie potrafił się pogodzić z komercjalizacją poczynań pozostałych członków zespołu- Micka Fleetwooda, Johna McVie (poznaliśmy ich w zespole The Bluesbreakers) oraz gitarzystów Jeremy Spencera i Danny Kirwan.

Są dwa powody, dla których warto mieć zestaw „The Best of Peter Green’s Fleetwood Mac”: pierwszy to taki, że rzeczywiście zebrano najlepsze utwory, a brzmią one jakby pochodziły z jednej sesji nagraniowej (zresztą znakomicie brzmią), a drugi to taki, że na nim umieszczono ich przebój i ostatni skomponowany dla Fleetwood Mac przez Greena- „The Green Manalishi” (przypomina pierwsza część „Oh Well”). Ta piosenka napisana przez Petera Greena została wydana jako singiel w Wielkiej Brytanii w maju1970 roku i mocno namieszał na listach przebojów, mając za konkurentów „Let it Be” The Beatles, „Spill the Wine” Erica Burdona & War, „All Right Now” Free, „Lola” The Kinks, „Lay Down” Melanie czy „In the Summertime” Mungo Jerry. Utwór został napisany gdy Green zmagał się z uzależnieniem od LSD, a poza tym  z pozostałymi członkami zespołu był skonfliktowany na tle innego rozumienia idei określającej cel ich twórczości. Green utrzymywał, że piosenka jest o pieniądzach- narzędziach diabła. Nie chciał ich, wiec rozstał się z zespołem, który chciał zarabiać i to zarabiać dużo. Green wyjaśnił, że napisał piosenkę po śnie, w którym odwiedził go zielony pies. Pies na niego warczał. Czuł, że pies reprezentuje pieniądze- „To mnie przeraziło, bo wiedziałam, że bezpański pies, który nie żyje od dawna chce dostać się z powrotem do mojego ciała również martwego”. Peter Green napisał słowa następnego dnia, w Richmond Park. Schizofrenia, na która chorował nasilała się… Dochodziło nawet do tego, że groził strzelbą swojemu księgowemu za to, że wysłał do niego pieniądze, które zarobił wcześniej. Po paru pobytach w szpitalach, wrócił wyleczony na estradę muzyczną. Parę miesięcy wcześniej Peter Gree skomponował dwuczęściowy „Oh Well”. Pierwsza jego część to wokalny hard rockowy utwór, z szybkim bluesowym riffem gitarowym, przeplatanym melorecytacją na tle perkusyjnego skromnego uderzania w cowbells, gdy uciszały się gitary. Tę część kończyła gitarowa powolna coda z fletem w tle, zapowiadająca część drugą, zupełnie odmienną w nastroju. Początek drugiej części może się kojarzyć z tęskną balladą peruwiańską, gdy dołącza do gitary i fletu fortepian i wiolonczela przemienia się po chwili w melodię o hiszpańskim rodowodzie… Albeniz, de Falla? Zakończenie podkreślone zostało ilością użytych instrumentów, jak w wielkiej orkiestrze… Godne doskonałej kompozycji. Ale czy orkiestrę wciągnięto do nagrań? Nie. W pierwszej części grało czterech muzyków- Peter Green (śpiew, elektryczna gitara, dobro), Danny Kirwan (elektryczna gitara), John McVie (gitara basowa) i Mick Fleetwood (perkusja, cowbell, kongi, marakasy, klawesy). W części drugiej tylko: Peter Green (gitara klasyczna, elektryczna gitara, wiolonczela, kotły, orkiestrowe talerze) i Jeremy Spencer (fortepian). Zestaw „The Best of Peter Green’s Fleetwood Maczawiera, prócz omówionych, wszystkie fantastyczne przeboje z pierwszego okresu twórczości, między innymi „Albatross”, „Black Magic Woman” (później również hit Santany) i „Need Your Love So Bad”

 

Jednym z najbardziej intrygujących talentów muzycznych jaki się narodził był gitarzystą. Grał na niej wciąż, a przerywał jedynie na czas posiłków lub odsypiania. Nie była mu potrzebna znajomość nut, bo improwizował. Nazywał się Jimmy Hendrix


Ostatnią płytą zespołu The Jimi Hendrix Experience ( Jimmy Hendrix, Noel Redding, Mitch Mitchell z udziałem znakomitych gości- Buddy Milesa, Steve Winwooda, Jacka Casady, Dave’a Masona i Chrisa Wooda) była wydana przez trzy różne wydawnictwa- Track, Reprise i MCA Records, płyta „Electric Ladyland”. Ta informacja nie miałaby wielkiego znaczenia gdyby nie różnice w sposobie promowania płyty poprzez zastosowanie różnych fotografii na okładkę rozkładanego albumu. Reprice i MCA wykorzystała  czerwono- żółtą w kolorystyce fotografię portretową zrobioną przez fotografa Karla Ferrisa, natomiast Track Records wykorzystało na okładkę fotografię Davida Montgomery’ego, pokazującą dziewiętnaście nagich kobiet na ciemnym tle. Hendrix przyznawał, że jest zażenowany pomysłem wykorzystywania nagości do urozmaicania wydawnictwa, na co wpływu nie miał. Materiał muzyczny nagrano w dwóch studiach- w lipcu 1967 roku w Olympic Studios w Londynie oraz w Record Plant Studios w Nowym Jorku w sierpniu 1968 roku. Niepohamowana wyobraźnia gitarzysty pchała go w eksperymenty nie tylko brzmieniowe ale i realizatorskie. Obok świetnych kompozycji Hendrixa i Dylana były też słabsze- z nieciekawą linią melodyczną jak „Little Miss Strange” Reddinga (przypominający nędzne brit-popowe utwory z początków lat 60.), „Long Hot Summer Night”, „Burning of the Midnight Lamp” lub ciężkostrawny „House Burning Down”. Coś za dużo tych mniej wybitnych kompozycji jak na jeden album… Są też takie, które można traktować jedynie jako muzyczne eksperymenty jak niespójny „1983… (A Merman I Should Turn to Be)”.  Płytę ratują arcydzieła, którymi są bezwątpienia obie wersje „Voodoo Child”, cover „All Along the Watchtower” i rozbuchany „Still Raining, Still Dreaming”. Zapewne się naraziłem wielu entuzjastycznie nastawionym melomanom do tej płyty, ale takie moje prawo, nieprawdaż? Dla potwierdzenia tego, że mogę być w poważnej mniejszości nienajlepiej oceniających ten album jest to, że w ciągu miesiąca od wydania osiągnął pierwsze miejsce list najlepiej sprzedających się płyt w Stanach Zjednoczonych, spędzając na jej szczycie dwa tygodnie. W Wielkiej Brytanii wspięła się na szóste miejsce… Też nieźle!
Od eksperymentów do wysmakowanego, choć o wiele prostszego funku, Jimmy Hendrix wkroczył wraz z nawiązaniem współpracy z Billym Coxem (bas) i Buddym Milesem (perkusja). Trio wydało jako pierwszą i jedyną płytę koncertową pt. „Band of Gypsys” (również nazwa tria). Nagrania pochodziły z dwu koncertów noworocznych 1970 roku, które miały miejsce w Fillmore East w Nowym Jorku. Na albumie znajdziemy  utwory: „Who Knows”, „Machine Gun”, „Changes”, „Power to Love” (lub  „Power of Soul”), „Message to Love” i „We Gotta Live Together”.


W czasie koncertu na festiwalu w Woodstock Hendrix zamanifestował swój stosunek do zaangażowania Amerykanów w wojnie w Wietnamie przeistaczając hymn „Star Spangled Banner” w ryk spadających i wybuchających bomb, szczęk broni, krzyki ofiar. Na longplayu „Band Of Gypsys” pojawił się utwór, który jest jeszcze jednym wyrażeniem sprzeciwu wobec wojny w Indochinach. Temat „Machine Gun”, dwunastominutowa kompozycja, w której znów słychać odgłosy pola walki- serie z karabinu maszynowego, które idealnie oddawały uderzenia w struny gitary Hendrixa i werbel perkusji Milesa. Obok bardzo istotnego „Machine Gun” znalazł się na płycie jeszcze jeden długi, znakomity temat- „Who Knows” (mieszanka improwizacji, rythm & bluesowych elementów i funku) oraz cztery krótsze, lżejsze, bardziej soulowe tematy. „Who Knows” zapowiada, że dwóch muzyków gitarzysta I perkusista, od tej pory będzie zgodnie prowadzić wokalne ”rozmowy”, nie dyskusje, nie kłótnie lecz właśnie będą wyśpiewywać „dialogi”. Słychać wyraziście, że miarowe funkujące uderzenia Buddy Milesa są dobrym gruntem do budowania przez Hendrixa nieskrępowanych improwizacji gitarowych z jednej strony, ale z drugiej też melodyjnych, bardzo logicznie budowanych. „Changes”, kolejny utwór na płycie, napisany i zaśpiewany przez Buddy Milesa. To duże pole do popisu dla wokalisty- Milesa. Hendrix krótko improwizuje w środkowej części tego soulowego utworu po czym i Hendrix i Miles „namawiają” publiczność do wspólnej zabawy. To się udaje. Następne utwory kompozycji Hendrixa, „Power of Soul” i „Message to Love”, są bliżej estetyki hard rocka niż soulu, choć pewne jego elementy,  zapoczątkowane przez „Who Knows”, są nadal obecne. Ciekawa linia melodyczna (znakomite riffy, które łatwo „wpadają w ucho”) sprawia, że z zainteresowaniem słuchamy obu. I w jednym jak i drugim utworze jest czas na mocniejsze akcenty rockowe w improwizacjach gitarowych, jest też wokalne Milesowe ubarwianie gry Hendrixa. Ostatni utwór we wstępie odczytujemy jako niezdecydowanie muzyków w co mają przetworzyć początkowe frazy… „We Gotta Live Together” staje się soulową energią w najczystszej postaci.


Pozwoliłem sobie (przyznam, że wbrew sobie, bo wysoko oceniam twórczość Jimmy Hendrixa) na słowa krytyki wobec „Electric Ladyland”, która miała dobrą prasę gdy się ukazała, z kolei w „Band of Gypsys” wielu wielbicieli Hendrixa nie zaakceptowało nowej muzyki swojego idola, bo była mniej rockowa niż dotychczasowe nagrania. Można zgodzić się, lub nie, z krytykującymi zebrany materiał muzyczny na tym albumie… Tak czy siak-  „Band Of Gypsys” pozostaje jednym z najlepszych popisów gitarowych w historii rocka, zarejestrowanych na żywo, na koncercie.

 


Kolejne rozdziały:

                               

Dodaj komentarz