Rekomendowane jazzowe wydawnictwa płytowe
(rozdział czternasty, część 2)

 

Billie Holiday, której poświęciłem część pierwszą artykułu, nie wyczerpuje tematu roli głosu w sztuce jazzu. W tej części pojawią się inne postaci, nie mniej ważne dla historii jazzu niż Lady Day:

Najbardziej zadziwiający głos XX wieku- Sarah Vaughan, znalazła się w jednym szeregu z Ella Fitzgerald i Billie Holiday w ścisłej czołówce wokalistek jazzowych, dzięki wielkiej skali głosu, perfekcyjnemu kontrolowanemu vibrato i szerokim zdolnościom ekspresyjnym. Mogła zrobić wszystko, co chciała swoim głosem. Można o niej powiedzieć- „daj Vaughan słabą piosenkę, a zrobi z niej arcydzieło”. Spuścizna Sarah Vaughan, choć trudna do sklasyfikowania, zawsze była i jest na wysokim poziomie artystycznym. Zaczynała od śpiewania w kościele i pobierała lekcje gry na fortepianie. Po wygraniu konkursu amatorskiego w Teatrze Apollo została zatrudniona w big bandzie Earla Hinesa i fakt ten można uznać za początek profesjonalnej kariery (od roku 1943). „Sassy” (tak ją nazywano) budowała swoją popularność na materiale dość komercyjnej natury, ale również na trudnym repertuarze czysto jazzowym, na przykład z oktetem z udziałem Milesa Davisa (Columbia, CL 745) czy przy współudziale Clifforda Browna (dla wytwórni- EmArcy, vide- „Rekomendowane wydawnictwa płytowe, rozdz. drugi”). Głos Sarah Vaughan wraz z latami śpiewania nieco się obniżył, ale nie stracił mocy, elastyczności ani ogromnej skali. Była mistrzowską śpiewaczką scat, potrafiła śpiewać z niewyobrażalną wyobraźnią muzyczną. Vaughan śpiewała i cieszyła melomanów cudownym głosem, pozostając w doskonałej formie aż do końca swych dni. Większość jej nagrań jest obecnie dostępna, w tym kompletne zestawy z katalogu Mercury/EmArcy, a Sarah Vaughan jest dziś tak samo sławna jak podczas swoich najbardziej aktywnych lat

Sarah Vaughan dla EmArcy nagrała materiał na dwie pierwsze wspaniałe płyty w latach- 1954 i 1955. Pierwszą był wynika współpracy z Cliffordem Brownem- „Sarah Vaughan with Clifford Brown”, a druga to „In the Land of Hi-Fi” z oktetem, w którym gwiazdami byli J.J.Johnson i Cannonball Adderley. W tym samym czasie Columbia wydała w 1955 roku nagrany przez czas od grudnia 1949 do grudnia 1952 roku 10-calowy album zatytułowany „Sarah Vaughan” z dodatkowymi ośmioma utworami. Zbiór ten zatytułowano- „Sarah Vaughan In Hi-Fi”. W 1996 roku na CD pojawiła się rozszerzona wersja „Sarah Vaughan z Hi-Fi”. Kolejność ośmiu oryginalnych piosenek była zgodna z wersją z 1950 roku. Płyta zawiera dodatkowy materiał- alternatywne wersje wielu piosenek. Niżej przedstawiam dwie edycje tej płyty- europejską i japońską (japońska brzmi pełniej i barwniej).

Sarah Vaughan nagrywała dla Columbii w latach 1949-1952. Z nagrań z tego okresu, wyprodukowano tylko dwie płyty: „After Hours” (Columbia Records, 1955 rok). i „Sarah Vaughan w Hi-Fi), kolekcję z udziałem między innymi młodego Milesa Davisa i saksofonisty Budda Johnsa,. Są to jedne z najlepszych nagrań Vaughan, a akompaniament gwiazd ówczesnego jazzu przypomina małe grupy Teddy’ego Wilsona wspierające Billie Holiday podczas współpracy z Columbia Records z lat trzydziestych. Młoda Sarah Vaughan wykorzystuje  swoje doskonałe techniczne panowanie nad głosem (pokazuje elastyczność frazowania i czysty, piękny głos), zwłaszcza gdy śpiewa klasyczne pozycje jazzu: „Come Rain or Come Shine”, „East of the Sun” czy „The Nearness of You”. Jej nagrania dla Columbii często „flirtowały” z komercyjnym soft jazzem, jednak ten album może poszczycić się jest kilkoma absolutnymi klejnotami: „Is not Misbehavin” jest tylko jednym z nich. Wiele piosenek ma na krżku dodatkową, alternatywną wersję (tylko CD), ale nie dodają niczego do całości, jednak przedłużają przyjemność słuchania wspaniałej wokalistki. Muzyka na tym albumie jest doskonała, a nawet bliska geniuszu.

Pod koniec 1951 roku Sarah Vaughan była gwiazdą w nowojorskim Café Society. Grał tam też był zespół Chris Powell and His Blue Flames. Vaughan słuchała grupy, gdy była poza sceną i była pod wrażeniem najnowszego członka zespołu Powella, 22-letniego trębacza o nazwisku Clifford Brown. Vaughan i Brown szykowali wspólne nagrywanie, ale tak się stało prawie trzy lata później. Gdy jej kontrakt z Columbią wygasł (na początku 1953 roku) podpisała umowę z Mercury na nagrania komercyjne pop dla macierzystej wytwórni i jazz dla filii EmArcy. Dla tej samej wytwórni- EmArcy, nagrywał Clifford Brown. Wspólne nagrania stały się możliwe. Wynik- płyta oryginalnie zatytułowana „Sarah Vaughan” (a później przemianowana dla promowania obecności Browna), była drugą jazzową sesją Vaughan dla tej wytwórni i jej pierwszym nagraniem na 12-calowych płytach LP. Płyta została nagrana podczas dwóch sesji w grudniu 1954 roku.

W czasie sesji nagraniowych trio z pianistą Jimmy Jonesem, basistą Joe Benjaminem i perkusistą Royem Haynesem zostało wzbogacone przez Browna, saksofonistę tenorowego Paula Quinichette i flecistę Herbie Manna. Mann był w tym czasie muzykiem sesyjnym. Słyszał o Cliffordzie Brown’ie już w 1949 roku i był zachwycony, że zagra u boku tego młodego trębacza. Quinichette był jednym z najbardziej zagorzałych uczniów Lestera Younga, został nawet nazwany „Vice-Pres”. Mann i Quinichette w obecności Vaughan i Browna byli inspirującą siłą do ich najlepszych nagrań na tamten czas. Vaughan twierdziła, że Brown nie znał żadnej z piosenek, które ona i aranżer Ernie Wilkins przygotowali na album. Brown był zaintrygowany repertuarem, o czym świadczy taśma z jego ćwiczeniami, którą przechowuje wdowa po Cliffordzie Brown’ie. Na tych taśmach zarejestrowano Browna improwizującego nowe solówki. Otwierający album „Lullabye of Birdland” zawiera fantastyczną solówkę scatem wyśpiewaną przez Sarah Vaughan. W “April in Paris” Vaughan śpiewa pierwszy refren wspierany tylko przez Jonesa, a Brown zapewnia perfekcyjnie modulowane improwizacje w drugim refrenie. “He’s My Guy” ma Vaughan wsparcie swingującego refren Quinichette, „otwartą” trąbkę Browna i cudowną partię fortepianu Jonesa. W ostatnim refrenie Vaughan „ślizga” się wokół melodii, podczas gdy dęte instrumenty wspierają ją za pomocą błyskotliwego riffu. „Jim” był nieczęsto nagrywanym utworem kiedy Vaughan i Brown tworzyli własną jego wersję… Doskonałość tego nagrania powstrzymała wielu innych piosenkarzy przed podejmowaniem prób nowej interpretacji, bowiem trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek dorównałby ich dziełu, które jest bez wątpienia szczerym przekazem Vaughana z wielce elokwentnym solem Browna. Świetliste brzmienie trąbki Browna otwiera drugą stronę LP w utworze „You’re Not The Kind”. Sekcja rytmiczna kołysze, a Vaughan swobodnie lawiruje wokół rytmu. Quinichette gra niczym Lester Young (co nie jest wadą oczywiście). Mann pomysłowo improwizuje. Solówka Browna rozwija piękne linie melodyczne. We wcześniejszej wersji tego utworu grał młody trębacz bop’owy Freddie Webster, który zmarł niecałe dwa lata po nagraniu. Gdy Clifford Brown zginął osiemnaście miesięcy po tym nagraniu, Vaughan usunęła tę piosenkę ze swojego repertuaru i nigdy więcej jej nie nagrała. W „Embraceable You” Vaughan wykonuje niezwykłą wariację na temat melodii Gershwina. Vaughan czasami lubi popisy wokalne i nie inaczej jest na tej płycie, na przykład w „I’m Glad There Is You” ornamenty wokalistki wydają się przesadzone, albo wręcz nieuzasadnione. Brown wyraźnie gra momentami bardzo lirycznie, ale to chyba wynik jego uczucia do narzeczonej, która towarzyszyła trębaczowi w studio nagrań. Album kończy „It’s Crazy”, który inspiruje do najbardziej porywającego solowego grania Browna i Quinichette. Solówka saksofonisty rozpoczyna się cytatem z improwizacji Lestera Younga na temat „Jive At Five”. Co się działo po wydaniu „Sarah Vaughan with Clifford Brown” w karierze uczestników sesji? Tworzyli wspaniałą muzykę: głos Sarah Vaughan i artyzm nabrał powagi i nigdy nie obniżyła poziomu artystycznego do jakiego melomanów przyzwyczaiła, Clifford Brown przez paręnaście miesięcy jakie mu zostały do wypadku samochodowego, w którym zginął, z Maxem Roachem i przyjaciółmi tworzył niekwestionowane arcydzieła muzyki jazzowej, Quinichette nagrał kilka świetnych albumów, w tym przy udziale Johna Coltrane’a, muzyka Manna najczęściej była komercyjnym sukcesem. Jones był chętnie angażowanym akompaniatorem wokalistów jazzowych (np. przez Ellę Fitzgerald i Shirley Horn), Benjamin koncertował z Dave’em Brubeckiem i Duke’m Ellingtonem. „Sarah Vaughan” został uznany za jeden z najlepszych albumów wokalnych w historii i stanowi punkt odniesienia dla muzyków, którzy zdobywają wyżyny profesjonalizmu.

„Sassy” (Sarah Vaughan) dla EmArcy, w 1955 roku, nagrała drugą 12-calową płytę LP- „In the Land of Hi-Fi”.

Nagrania dla EmArcy, w przeciwieństwie do płyt realizowanych dla Mercury Records, są ekscytujące i żywe, pokazujące talent Vaughan, jednocześnie tworzące muzykę, którą najwyraźniej wolała od tych komercyjnych o zabarwieniu pop. W sesjach do „In The Land Of Hi-Fi” brało udział więcej muzyków niż w poprzednich sesjach- jedenastu. Duży wkład w muzykę w czasie sesji miał młody wówczas Cannonball Adderley. Cannonball gra tu bardzo dobrze, choć w tym czasie jego gra wciąż jest pod wpływem stylu bop. Innymi znanymi postaciami w orkiestrze prowadzonej przez Erniego Wilkinsa są puzoniści J.J. Johnson i Kai Winding, saksofonista tenorowy Jerome Richardson i Ernie Royal na trąbce. Sekcja rytmiczna to ci sami muzycy, którzy byli zaangażowani do sesji, której efektem była płyta- „Sarah Vaughan” (pianista Jimmy Jones, Joe Benjamin na basie i perkusista Roy Haynes). Na materiał muzyczny złożyły się przede wszystkim standardy, a także mniej znane starsze utwory. Vaughan bryluje wokalnie we wszystkich utworach i to tak, że słuchacz nie ma pewności jak wokalistka poprowadzi melodię. Jednak te wszystkie sztuczki, które „wyciąga z kapelusza”, idealnie pasują do materiału, który odgrywa. Po raz kolejny udowadnia, że gdy uznaje się ją za jedną z największych wokalistek epoki jazzu to nie czcze gadanie. Choć była często krytykowana za twórczość nazbyt zorientowaną na pop-musik, to płyty dla EmArcy „straty moralne” rekompensują.
Każdy z tych tytułów:  „In The Land Of Hi-Fi” i debiutancka płyta z Cliffordem Brownem, to najlepsze przykłady talentów Sassy w świecie jazzu.

 

Dinah Washington była jedną z najbardziej kontrowersyjnych śpiewaczek jazzowych XX wieku- kochana przez fanów, wielbicieli i innych śpiewaków; natomiast oskarżana przez krytyków o handlowanie swoją sztuką i za zły gust muzyczny. Miała charakterystyczny styl wokalny wynikający z dość pospolitego, piskliwego głosu, ale o absolutnej klarowności dykcji. Jej interpretacja była wyraźnie szczera, naznaczona ostrym, bluesowym frazowaniem. Po podpisaniu kontraktu z wytwórnią Mercury, Washington wyprodukowała serię hitów Top Ten na listach rhythm & blues’owych od 1948 do 1955 roku, śpiewając bluesa, standardy i covery pop, ale nagrała także wiele czysto jazzowych sesji z dużymi zespołami i małymi combo w tym najbardziej wspaniałą z Cliffordem Brownem- „Dinah Jams”, ale i z Cannonballem Adderleyem, Clarkiem Terry, Benem Websterem, Wyntonem Kelly, a nawet z Joe Zawinulem (który był jej regularnym akompaniatorem przez parę lat).

„Dinah Jams”, którą wydała AmArcy, została nagrana na żywo przed publicznością studyjną w Los Angeles w 1954 roku. Washington byla w najlepszej formie- bez wysiłku panowała nad potężnym bluesowym głosem. Ekspresyjnie się prezentuje zarówno w balladach, jak i swingujących utworach. Obsada solistów biorących udział w koncercie jest wyjątkowa- perkusista Max Roach, trębacz Clifford Brown, saksofonista tenorowy Harold Land, pianista Richie Powell, basista George Morrow, trębacze: Maynard Ferguson i Clark Terry, saksofonista altowy Herb Geller oraz pianista Junior Mance. Mieli prawo skraść show… Dinah Washington się obroniła, albo muzycy towarzyszący byli na tyle profesjonalni, że na to nie pozwolili. Obok utworów o jam’owym charakterze jak: „Lover, Come Back to Me”, „You Go to My Head” i „I’ll Remember April” są krótsze ballady: „There Is No Greater Love” i „No More”, z których ostatnia zawiera znakomite wyciszone obbligato Browna. Mimo, że Washington jest w gronie gwiazd umiejętnie korzysta z giętkiego głosu pozostając jednak główną atrakcją koncertu, nawet wówczas gdy Ferguson nie tonuje swoich wysokich dźwięków. Koniecznie należy po tę płytę sięgnąć.

 

Nina Simone, wyjątkowo utalentowana wokalistka i pianistka jazzowa… No właśnie- czy jazzowa? Na pewno najzdolniejsza wśród eklektycznych artystek. Simone łączyła gatunki w zależności od tego co chciała przekazać. Zamiast się ograniczać sięgała po różne style: bluesa, soul, muzykę klasyczną, pop, gospel i jazz, zawsze ze szczerą pasją, tworząc emocjonalną interpretację, którą mogła wesprzeć nienaganną techniką. Chciała zostać klasyczną pianistką, więc po ukończeniu szkoły średniej Eunice (prawdziwe nazwisko i imię Simone to- Eunice Kathleen Waymon) otrzymała grant na studia w Juilliard School of Music w Nowym Jorku i złożyła podanie o przyjęcie do Instytutu Muzyki Curtis w Filadelfii. Spotkała ją odmowa ze strony Instytutu Curtisa pomimo tego, że przesłuchaniem wypadło nieskazitelnie. Simone uznała, że jej rasa była główną przeszkodą w podjęciu studiów (miała rację). Zdeterminowana, by realizować swoje marzenia Eunice złożyła wniosek o pracę pianistki w Midtown Bar & Grill w Atlantic City, New Jersey (był rok 1954 roku). Eunice oznajmiono, że będzie musiała śpiewać, a także grać standardy jazzowe i aktualne przeboje. Mimo braku doświadczenia jako wokalistki, Eunice uzyskała tę pracę i przyjęła pseudonim sceniczny Nina Simone. W ciągu kilku lat Simone stała się popularną solistką w nocnych klubach na całym Wschodnim Wybrzeżu USA.

Jednak prawdziwą karierę rozpoczęła dopiero jako 24-latka, w momencie podpisania kontraktu z Sydem Nathanem, właścicielem wpływowej King Records. Nathan zaproponował Simone kontrakt ze swoją filią jazzową, Bethlehem Records, aprobując wolę artystki, która zapewniała Simone wybór materiału muzycznego jaki miał się znaleźć na przyszłych płytach. Już na początku współpracy (w 1958 roku) odniosła wielki sukces interpretując „I Loves You Porgy”. Singiel „wcisnął się” do pierwszej dwudziestki listy przebojów pop, choć Simone śpiewała na sposób jazzowy.

Debiutancką płytą długogrającą wydaną w 1958 roku przez Bethlehem Records była „Little Girl Blue (znana również jako „Jazz As Played in an Exclusive Side Street Club”). Sesja była jedyną, jaka kiedykolwiek została nagrana dla wytworni Bethlehem. Oryginalny album z 1958 roku został wydany w wersji mono, a w następnym roku Bethlehem Records (SBCP-6028) wydało stereofoniczną wersję. Album ten jest perfekcyjny- wynik 24-letniej pianistki aranżującej, grającej na fortepianie i śpiewającej na żywo (bez poprawek). Simone, wspierana przez Jimmy’ego Bonda na basie i Al’a Heatha na perkusji, dali utwoy: „Mood Indigo”, „Don’t Smoke in Bed”, „”Love Me or Leave Me” czy „I Loves You, Porgy”, na podobnym poziomie co „Plain Gold Ring” i „Little Girl Blue”, które można określić wspaniałymi dziełami sztuki.Jakość nagrań jest bardzo wysoka. Przejrzystość i precyzja brzmienia to atuty nagrania, ale w wersji stereofonicznej zastosowano zabieg, który nie wytrzymuje próby czasu- wokal umieszczono w lewym kanale, a grę fortepianową w prawym, bez wypełnienia przestrzeni pomiędzy głośnikami- lewym i prawym, jakby artystka korzystała nie z własnego akompaniamentu… No cóż takie „perełki” realizacyjne słyszało się często na początku ery stereo. Ten feler nie może jednak odwieść melomana od zakupu tej płyty, bo i tak najważniejsza jest muzyka zawarta na płycie.W rok później podpisała nową umowę z Colpix Records. Pierwszym nagranym albumem dla tej wytwórni był „The Amazing Nina Simone”. Album zawiera nagrania różnorodne- jazz („Stompin”), gospel, rhythm & blues („You’ve Been Gone Too Long”) a nawet folk („Tomorrow”). Simone tym razem pomniejszyła znaczenie fortepianu na rzecz instrumentów strunowych. Nina Simone jest w  najwyższej formie wokalnej, co pozwala mieć nadzieję, że na jednym przesłuchaniu płyty się nie skończy…

Jej drugi album dla Colpix Records- „Nina Simone at Town Hall”, był pierwszym albumem z wielu nagrań na żywo, które później wydała. Nagraniami z nowojorskiego The Town Hall Nona Simone rozpoczęła cała serię koncertowych tytułów.

Później Simone napisała, że po latach grania w klubach, była to jedna z pierwszych chwil, kiedy grała gdzieś, gdzie ludzie przybyli po prostu, aby jej posłuchać. Nagrana została w czasie gdy muzyka pop, miała jej pomóc sfinansować dalsze studia pianistyczne. Te nagrania pokazują jej formalne pochodzenie, widoczne w jej pewności siebie na scenie. Artystka, dobrze się bawi razem ze swoją publicznością. Rzadko śpiewała swój własny materiał muzyczny, jednak szczerość jej wypowiedzi muzycznej, że nawet obce utwory stały się jej własnymi. W czasie koncertu wspomagali solistkę: Jimmy Bond na basie i Al 'Tootie’ Heath na perkusji. Rozpiętość repertuaru jest godna podziwu od tradycyjnych ballad, po lekkie kabaretowe interpretacje. Simone wkłada cale swoje w interpretowane utwory, więc niezależnie od gatunku ma się wrażenie, ze słucha się autorskich utworów. Siła Niny Simone brała się stąd, że miała zawsze silne przekonanie o własnej wartości. Występ jest imponujący. W 1964 roku Simone, po nagraniu 8 płyt, opuściła Colpix, dla firmy Philips. Philips, zanim artystka przeszła do RCA Records, zorganizował 7 sesji nagraniowych. Jej pierwszy album dla tej wytwórni- „Nina Simone Sings the Blues”, był zbiorem standardów bluesowych, natomiast kolejne płyty preferowały współczesnym pop, rock i soul. Wśród tych siedmiu albumów jest perełka- „Pastel Blues” zrealizowany gdy Nina Simone była na szczycie swojej kariery. Album,, który łączy jazz, blues, muzykę klasyczną i gospel, do czego artystka melomanów już przyzwyczaiła. Zresztą jej nagrania są tak mocno napiętnowane jej charakterystycznym stylem, że podziały na gatunki muzyczne przestają mieć rację bytu- to jej muzyka, a nie folk czy jazz… Są bowiem takie głosy w historii muzyki, które po prostu łamią granice pomiędzy nurtami czy gatunkami muzycznymi. Nina Simone śpiewa szczerze, głęboko, a czasem szorstko lub matowo, przede wszystkim nie można jej pomylić z inną artystką. Jej interpretacja piosenek jest dojrzała, ekspresyjna i mocno wciągająca- kto raz się nią zachwyci to już nie zmieni zdania. Ona na to nie pozwoli. „Pastel Blues” został wydany w tym samym roku co „I Put a Spell on You” kolejna atrakcja kariery Simone. Na początku lat 70. Simone koncentrowała się na swojej europejskiej karierze, gdy opuściła Stany Zjednoczone. „Wygnanie” Simone było spowodowane rozczarowaniem polityką amerykańską, a także odmową płacenia podatków dochodowych jako protestu przeciwko udziałowi USA w Wietnamie. Mimo wszystko, sesje nagraniowe i koncerty od czasu do czasu sprowadzały ją do Stanów Zjednoczonych. W 1974 r. Simone wydała swój ostatni album dla RCA- „It Is Finished”. Następne kilka lat podróżowała po świecie, grając okazjonalne koncerty. Nie wróciła do studia nagraniowego, aż do 1978 roku. Wtedy dla wytwórni CTI nagrała płytę „Baltimore” w studiu w Belgii. Nastąpiła znowu przerwa, w której nie nagrywała płyt. Tym razem czteroletnia. Późniejsze i ostatnie lata wypełnione były przemiennie podróżami, nagraniami i koncertami… Wydała wówczas aż 7 płyt koncertowych i tylko dwie studyjne. Nieuleczalna choroba skróciła jej życie- zmarła w 2003 roku w wieku 70 lat.

 

„The First Lady of Song”- Ella Fitzgerald, była jedną z najlepszych piosenkarek jazzowych wszechczasów, a na pewno najwszechstronniejszą. Obdarzona pięknym głosem o szerokiej skali, Fitzgerald z łatwością śpiewała scat’em, poza tym miała perfekcyjną dykcję; więc nie było nigdy problemów ze zrozumieniem słów przez nią śpiewanych. Jednak coś przeszkadzało, żeby ją uznać za ideał, a mianowicie brzmiała jakby nigdy ją szczęście nie omijało… Jak więc miała udatnie interpretować smutne pieśni? Nawet „Love for Sale” brzmiała w jej ustach radośnie. To, że sama radość przebijała było tym dziwniejsze, że wczesne lata Elli Fitzgerald były równie ponure jak Billie Holiday. Dorastała w głębokim ubóstwie, była przez jakiś czas bezdomną,  aż reszcie los się do niej uśmiechnął- dostała swoją wielką szansę i z niej skorzystała. Miała 17 lat gdy rozpoznano w niej olbrzymi talent piosenkarski. Cała jej późniejsza kariera jest usłana sukcesami. Płyt nagrała ogromną ilość. Od 1935 roku do końca lat 40. dla Decca Records nagrywała na single 78 rpm i kolekcje albumów, w formie książkowej (te nagrania zostały ponownie wydane na serii 15 płyt kompaktowych francuskiej wytwórni płytowej Classics Records w latach 1992-2008). W 1956 r. Ella Fitzgerald podpisała umowę z Verve Records, wytwórnią płytową Normana Granza. Fitzgerald nagrywała dla Verve do połowy lat sześćdziesiątych. Przez te lata wydała serię ośmiu albumów (Song Book), z interpretacjami klasyków Cole Portera (1956), Rodgersa & Harta (1956), Duke’a Ellingtona (1957), Irvinga Berlina (1958), George’a i Iry Gershwin (1959), Harolda Arlena (1961), Jerome Kerna (1963) i Johnny’ego Mercera (1964). Później jej płyty wydawały Capitol Records, Reprise Records i na koniec Pablo Records (również własność Normana Granza) nie licząc jednej płyty wydanej przez Qwest Recoeds (należącej do Quincy Jonesa) Wybrać spośród kilkudziesięciu najpopularniejszych nagrań Elli Fitzgerald reprezentatywne to nie lada wyzwanie… Powstały jednak świetne kompilacje, na przykład: „Lady Be Good” wydane przez wytwórnię Dreyfus w ramach serii „Jazz Reference” w 2000 roku.

W serii Dreyfus’a- „Jazz Reference”, próbuje się wybrać najlepsze z najlepszych na jednym tylko krążku co w przypadku niektórych artystów jest możliwe, ale nie w przypadku Elli Fitzgerald. Ta wspaniała kolekcja może być jedynie uzupełnieniem katalogowych najważniejszych pozycji z katalogu tej śpiewaczki, ale za to co to za uzupełnienie! Jest zbiorem wspaniale odrestaurowanych nagrań sprzed 1950. roku. Podziwiajmy więc: „The Lady Is A Tramp”, „Night And Day”, „I You You You Under My Skin”, „Oh, Lady Be Good”, „Lover Man”, „Puttin 'On The Ritz” i inne utwory równie wartościowe. Kompliacja została wyróżniona prestiżową nagrodą Diapason d’Or.

Cała seria doskonałych płyt Elli Fitzgerald zapoczątkowana tytułem „Lullabies of Birdland” (1955 rok) była tak dobrze oceniana przez krytyków muzycznych i dobrze się sprzedająca, że zapomina się o innych dobrych pracach dla Normana Granza i Verve. Powoli te sesje skutecznie upominają się o należne im miejsce w szeregu innych znakomitych nagrań wielkiej śpiewaczki, a piosenki z „Sings Sweet Songs for Swingers” to jeden z takich właśnie przykładów.

Ta sesja z 1958 r., nagrana w tym samym czasie, co znaczące „Sings the Irving Berlin Song Book” i „Porgy & Bess”, dała melomanom piosenki, które nie zawodzą. „Sings Sweet Songs for Swingers” oferuje słuchaczom melodie nie jednego autora, ale wielu… Ten zestaw, spontanicznie wykonywany, wydaje się wyborem lubianych przez piosenkarkę utworów. Frank DeVol (aranżer i dyrygent) stworzył aranżacje, których cechuje bezpośredniość i stylistyczna zgodność z ówczesnymi standardami- używa szerokiej palety instrumentacyjnej do tworzenia tekstur różnych dla każdej melodii, co sprawia, że kazda z kompozycji jest oryginalna. Ella Fitzgerald po raz kolejny udowadnia, że ​​niesamowicie uniwersalną i sprawną wokalistką. Fani zapewne docenią wysiłki artystów i realizatorów, którzy stworzyli to znakomite dzieło.

Trudno wybrać płytę reprezentującą tę część kariery Elli Fitzgerald, którą można by nazwać typową dla prezentacji po prostu wysokiego standardu artystycznego, bo jest ich bardzo wiele, więc sięgnę do zacienionego kosza z jej płytami i wyciągnę pierwszą jaką wyczuję pod palcami… Wyciągnąłem „Clap Hands, Here Comes Charlie!” z 1961 roku  (Verve Records).


Przy realizacji płyty dołączyli: pianista Lou Levy, gitarzysta Herb Ellis, basista Joe Mondragon i perkusista Stan Levey. Fitzgerald jest w świetnej formie a słychać to szczególnie w emocjonalnie śpiewanych: „A Night in Tunisia”, „You’re My Thrill”, „Jersey Bounce” czy tytułowej kompozycji. W 1960. latach jej nazwisko pojawiało się w nagłówkach najważniejszych magazynów prasowych, a każdy z jej albumów stawał się coraz większym wydarzeniem. Jednak na potrzeby tej płyty pani Fitzgerald tworzy muzykę kameralną, jakby wycofaną, bardziej dla siebie niż dla komercyjnego sukcesu. Zamiast pracować z big bandem wybrała bardziej intymne brzmienie klasycznego zespołu jazzowego. Rytmiczny fortepian  wymierza puls melodiom, a wspiera go mocno bas. Mniej widoczne są linie gitarowe poparte delikatnymi uderzeniami bębnów. Muzycy byli świadomi roli- głos Elli Fitzgerald tu rolę ma nadrzędną, bo to właśnie on ma skupiać na sobie uwagą, to on ma być doceniony przez melomanów… I był!

W 1963 r. Ella Fitzgerald i orkiestra Count’a Basie’go weszli do ​​studia na pierwszą wspólną sesję nagraniową. Stworzyli klejnot- „Ella and Basie!”. Wokalistka i muzycy zapomnieli chyba o mikrofonach- słychać entuzjazmem w ich grze. Nie warto wspominać o muzykalności w ich prezentacji, bo w przypadku takich artystów nie mogło być inaczej niż wznoszenie się na jej szczyt. Aranżacje Quincy Jonesa nie pozwalają na indywidualne popisy muzyków towarzyszących, bo chyba ważniejszy staje się precyzyjny akompaniament. Sekcja rytmiczna spełniają rolę podstawową- energetyzujące i kołyszące. Fitzgerald skupia na sobie uwagę słuchaczy- ekscytuje.

Ella Fitzgerald i Count Basie z zespołem stanową przykład wokalisty i muzyków którzy tworzą nowe poziomy wyrafinowania muzycznego. Ten album jest kwintesencją jazzu.
Trudno opisywać zasługi Elli Fitzgerald dla świata jazzu wymieniając tylko trzy pozycje z jej katalogu płyt, a nawet nie jest to możliwe. Kupcie jej wszystkie płyty… Nie jest to możliwe? A to akurat jest nietrudne.

 


Przejdź do części trzeciej artykułu >>

Powrót do części pierwszej artykułu >>

Kolejne rozdziały: