Rekomendowane jazzowe wydawnictwa płytowe
(rozdział szósty)

 

Bałagańmy nadal… Przecież poprzednie rozdziały nie wyczerpały tematu płyt dobrze wydanych spośród moich ulubionych…

Mniej jest płyt firmowanych nazwiskiem perkusisty niż trębaczy, saksofonistów, puzonistów, pianistów czy gitarzystów. Jedno z arcydzieł jazzu stworzył Shelly Manne, perkusista wraz z przyjaciółmi- pianistą André Previnem oraz kontrabasistą Leroy Vinnegarem.

Styl gry Manne’a był łatwo rozpoznawalny– precyzyjny, czysty i barwny a przede wszystkim charakterystyczne było to, że w jego grze nie linia melodyczna była podporządkowana rytmowi lecz odwrotnie- rytmiczne uderzenia w perkusję miał budować melodię. Manne. Łatwo przy takim rozumieniu istoty gry w sekcji rytmicznej popaść w przeintelektualizowany styl gry. Manne nie  byłby mistrzem gdyby granice złego smaku przekraczał, a poza tym pamiętał o swojej głównej roli, którą całkowicie wypełniał, czy grał z Sonnym Rollinsem czy w trio „The Poll Winers” z Kesselem i Brownem, czy  Billem Evansem (długo by wymieniać z listy współpracowników). Nie zdarzało się, by jego gra była wyłącznie melodyczna, natomiast wielką wagę przywiązywał do doskonałego odmierzania czasu jako podstawy swingowania, niezależnie czy akurat grał dixieland, bebop czy jazz awangardowy. Pełny tytuł- „Shelly Manne & his Friends* (*André Previn and Leroy Vinnegar): modern jazz performances of songs from My Fair Lady”, pojawił się wraz z 12. calowym LP Contemporary Records w 1956 roku. Żywe i atrakcyjne aranże, wyraźnie ukierunkowane na smak bardziej popularny, wykazały również trochę odwagi, bo odbiegały nieco od stylu West Coast Jazz, do którego słuchacze zdążyli już przywyknąć. Previn, ze sporą praktyką w komponowaniu partytur filmowych, był w stanie zaproponować wprowadzenie pewnych zmian do harmonii i innych aspektów muzyki. Manne, jako lider dodawał własne sugestie ograniczające się do stosowanego tempa. Dźwięk został nagrany przez Roy DuNanna, później uznanego za jednego z wielkich inżynierów nagraniowych tego czasu. Efektem tej sesji był nadspodziewanie udany album, zwykle wymieniany jako najbardziej udany album jazzowy do tego czasu (przypomnę- do 1956), a przynajmniej jeden z nich.

 

Nie musiałem długo myśleć jakie płyty wybrać do rozdziału szóstego. Skoro pierwszym wyborem był Shelly Manne w roli głównej to następne winne być przynajmniej z jego udziałem. Wybrałem dwa albumy tria The Poll Winners.

The Poll Winners – Ride Again!” gdy nagrywali tę płytę byli najlepsi w swojej kategorii instrumentów w rankingach prasy fachowej, więc zapewne łatwiej im było do swoich muzycznych pomysłów przekonywać realizatorów w studio Contemporary.  Album pokazuje umiejętności adaptowania popularnych piosenek jak „Volare” w ciekawy, nadal chwytliwy sposób- jako swingujący utwór, a w przypadku poważniejszych kompozycji, jak choćby- „Spring Is Here „, muzycy proponują wyrafinowanie, które zmusza do uważnego słuchania.  Gitarzysta jest mocno zakorzeniony w bluesie co potwierdza bardzo stylowo grany, otwierający album ” Be Deedle Dee Do” lub „Angel Eyes”.

Kolejny album  „Poll Winners Three!„, nagrany rok później bo w 1959 roku, jest doskonały. Formuła umieszczenia standardów na krążku winylowym (obecnie i na CD) zawsze się sprawdzała jeśli mieli je odegrać muzycy, którzy nie bali się konfrontować swoich interpretacji z innymi świetnymi wykonaniami. Jedynie trzy utwory- „Crisis”, ” „The Little Rhumba” ” i ” Minor Mystery „, są autorstwa odpowiednio Kessela, Manne i Browna. Słychać, że ci muzycy naprawdę wiedzą jak grać, bo utwory są wycyzelowane, a tematy muzyczne pojawiające się w improwizacjach logicznie powiązane. Jestem przekonany, że głęboko rozumieli istotę melodii. Ich rozwiązania rytmiczne, melodyczne i harmoniczne, są zróżnicowane w każdym z utworów- albumy są bardziej przemyślane niż żywiołowo nagrane. Wszystko brzmi idealne, wszystko jest na swoim miejscu. Każda nuta jest tam gdzie powinna być. Tak brzmi perfekcja!
Umieszczone tu płyty niech będą też okazją do przedstawienia dwóch pozostałych muzyków- Barneya Kessela i Raya Browna. Shelly Manny został opisany wyżej, przy okazji płyty „My Fair Lady”.
Barney Kessel, gitarzysta studyjny (Kessel był członkiem grupy muzyków sesyjnych nieformalnie zwane „The Wrecking Crew”), współpracował z wieloma znakomitościami jazzu, m.in. Billie Holiday, Charliem Parkerem, Artiem Shawem,  Bennym Goodmanem, długi czas z Oscarem Petersonem i wieloma innymi. Razem z Herbem Ellisem i Charliem Byrdem założył w latach 70. zespół Great Guitars. Między 1947 a 1960 rokiem wygrywał plebiscyty na najlepszego gitarzystę organizowane przez takie magazyny jak „Esquire” czy „Down Beat”. Popularność Kessela i szacunek jakim go darzono spowodowały, że przez dwanaście lat firma Gibson produkowała specjalny model gitar nazwany: Gibson Barney Kessel.
Ray Brown był jednym z najwybitniejszych kontrabasistów jazzowych w całej jego historii. Był też cenionym pedagogiem, który swoje bogate doświadczenia przekazał kilku pokoleniom młodych muzyków. Uhonorowano go wieloma nagrodami jazzowymi- był m.in. laureatem NEA Jazz Masters Award. Podobnie jak Kessel i Manne wielokrotnie zajmował pierwsze miejsca w kategorii instrumentu na jakim grał, w prestiżowych plebiscytach jazzowych. W 2003 został włączony do „Jazz Hall of Fame” miesięcznika „Down Beat”. Znany ze swojej obowiązkowości. Bardzo też dbał o dobrą kondycję fizyczną pomocną w grze na kontrabasie (forma fizyczna też pomaga przy grze na innych instrumentach). Ray Brown czuł się najlepiej w jazzie mainstreamowym, ale równie swobodnie grał bebop i jego odmiany. Wykazywał się wyjątkowym wyczuciem bluesa. Jego grę charakteryzuje głębokie brzmienie, precyzja i sprężysty swing.

 

Inny styl gry niż Kessel reprezentował John LeslieWes” Montgomery.  Jego styl wynikał z… Z obawy o pogorszenie stosunków sąsiedzkich gdy ćwiczył do późnej nocy grę na gitarze. Żeby wyciszyć brzmienie gitary porzucił grę piórkiem dla zrywania strun mięsistą częścią kciuka. Ta technika pozwalała mu uzyskiwać łagodny, ekspresyjny ton z gitary.

Debiutancka płyta dla wytwórni Orrina Keepsnewsa Riverside o tytule „The Wes Montgomery Trio” jest refleksyjną, bogatą w odcienie nastrojów nostalgicznych wypowiedzią trzech muzyków-gitarzysty Wesa Montgomery’ego, organisty Melvina Rhyne’a i  perkusisty Paula Parkera. Zagrana w nieśpiesznych tempach koi i ociepla niczym rozpalony kominek w zimowy dzień.


The Incredible Jazz Guitar Wes Montgomery”, uważany przez wielu fanów i krytyków za szczytowe osiągniecie wśród studyjnych prac Montgomery’ego. Nagrana w kwartecie z Tommym Flanaganem (fortepian), Percy Heathem (bas), Albertem Heathem (perkusja). Od pierwszych taktów „Airegin” Rollinsa, slychać, że porozumienie pomiędzy muzykami jest idealne. Tym razem tempo jest zawrotne. Zarówno Flanagan i Percy Heath pokazują się w krótkich, atrakcyjnych solówkach. Następny utwór jest bluesem zgranym bardzo stylowo. W tym utworze jak i pozostałych Montgomery jawi się jako nieomylny improwizator, który wyodrębnia oryginalne linie melodyczne wpisane w trafne harmonie, kciukiem tworzy przez cały czas trwania płyty intymny nastrój, tak w wolnych jak szybkich tempach. Dwie kompozycje Wesa Montgomery’ego stały się standardami-  „Four on Six” z charakterystycznym ostinatowym basowym riffem oraz „West Coast Blues” w którym 12-taktowy blues przekształcenie jest w bluesa na 24-takty. Ten album stał się inspiracją dla wielu później urodzonych gitarzystów, między innymi- George’a Bensona, Pata Martino, Pata Metheny. Przyznają się oni do długu wobec geniuszu Wesa Montgomery’ego. Obie płyty cechuje bardzo wysoka jakość techniczna nagrań. Nie potrafię sobie wyobrazić lepiej nagranych obu sesji, czy z czasu końca lat 50. czy obecnie… Nie, obecnie nie byłby tak nagrane, bo i technika lampowa została porzucona (niszowe studia nagrań do tej techniki powracają, ale… Wes Montgomery nagrywał kilkadziesiąt lat wstecz)

 

Czy można rekomendować płyty jazzowe i zapomnieć o Milesie Davisie? Nie można. Tylko, które płyty wybrać? Nie będę odbiegał od zasady- piszę tylko o płytach, które bardzo lubię. Mój gust jest w tym przypadku zbieżny z opinią wielu melomanów i krytyków muzycznych. W maju i październiku 1956 r. zespół czterech muzyków- Milesa Davisa (trąbka), Johna Coltrane’a (saksofon tenorowy), Reda Garlanda (fortepian) , Paula Chambersa  (kontrabas) i Philly Joe Jonesa (perkusja), w studio zorganizowanym w prywatnym domu Rudy’ego Van Geldera), w czasie długiej sesji nagrał materiał na cztery albumy, które nosiły potem podobne tytuły: Cookin’ , Relaxin’ with the Miles Davis Quintet, Workin’ with the Miles Davis Quintet i Steamin’ with the Miles Davis Quintet.

Cookin’ jest pierwszym albumem z kolejno wydawanych czterech. Koncepcja była taka, że zespół będzie dokumentować swój materiał na żywo w studio, a nie przygotowany po licznych próbach. Te nagrania wykazują spójność wręcz telepatyczną, która pozwalała zespołowi efektywnie i szybko pracować zarówno na scenie jak i w studio. Każdy z muzyków  reagował z pomysłowością i precyzją, co zauważa się w każdej solówce, gdyż konsekwentnie jedna inspiruje do następnej, jak konary wyrastające z pnia, a na nim pojawiają się później gałęzie. Nagrania są wypełniane myślą muzyczną rozpoczętą przez jednego muzyka, przejmowaną i rozwijaną przez następnego. Tą następną wydaną płytą była Relaxin’with the Miles Davis Quintet jest arcydziełem. Konsekwentnie dobrano repertuar balladowy na płytę. Nie bez powodu nazwano ją w taki sposób by sugerował możliwość odprężenia się przy jej muzyce. Relaxin pozostaje jednym z najbardziej słonecznych muzycznych „podróży” Davisa. Wówczas, w 1956 roku, ton trąbki Davisa, zwłaszcza gdy był wyciszony, stawał się bardzo osobistą wypowiedzią. To też czas gdy narkotykowe obciążenie było przez niego odrzucane. Relaxin podniosł Davis’a do poziomu najwyższego, a jego kwintet odtąd był wzorcem dla małych grup jazzowych. Workin’, trzeci z serii czterech klasycznych już dokonań Miles Davis Quintet. Płytę rozpoczyna przepiękny motyw z ‘”It Never Entered My Mind” Richarda Rodgersa, grany przez Garlanda… Zapowiada płytę?.To będzie kontynuacja Relaxin’? Następny utwór w szybkim tempie, typowy hard bop, burzy nadzieje na kolejny longplay balladowy. Płyta jest uzbrojona z w przebojowe ballady kompozytorów spoza zespołu, oraz w kompozycje członków grupy bardziej żywiołowe i rozkołysane rytmem swingującym. Ostatnią z cyklu jest Steamin’. Składa się z kompozycji bopowych autorów spoza zespołu. Bop wymagał szczególnej troski w odgrywaniu szczegółów, a gdy techniczna wirtuozeria była obca instrumentalistom to nic dobrego nie można było się po płycie spodziewać.. Wystarczy posłuchać  „Salt Peanuts” i mamy pojęcie, jak bardzo wymagający to materiał do zagrania. Davis i spółka wiedzieli jak grać i umiejętności z naddatkiem posiadali, więc ten trudny utwór jak i pozostałe niezbyt łatwe nagrali nieskazitelnie. Te płyty są kolejnym potwierdzeniem tezy, że największy talent Milesa Davisa nie był, ulokowany bezbłędnej grze na trąbce, bo z tym akurat miał problemy, ale jego zdolnością do wybierania absolutnie najlepszych współpracowników dla sprecyzowanych projektów. Na koniec wspomnę, że równie ciekawe co muzyka zebrana na opisanych płytach są okoliczności nagrania ich. Otóż zgodnie z umową Davisa z Prestige w 1956 roku miał jeszcze do zrealizowania właśnie cztery pełnowymiarowe longplaye. A że w tym czasie podpisał inną, lukratywniejszą z Columbią, to zobowiązanie postanowił wypełnić za jednym „rzutem” i to zrobił. Firma Prestige wydawała je  w  najbliższe lata  równocześnie z produkcjami Davisa dla Columbii Records- Cookin’ w 1957, Relaxin’ w 1958, Workin’ w 1959 i Steamin’ w 1961 roku.

 

Dla wielu po Davisie nie należy wymieniać innych… Owszem, był jednym z wielkich jazzu, ale nie jedynym wielkim! Równie wpływowym co Miles Davis był saksofonista Stan Getz (właściwie- Stanley Gayetsky).  W latach 50. Getz był jednym z najbardziej uznanych muzyków stylu cool i jednym z najlepszych tenorowych saksofonistów wszech czasów. Nazywano go „The Sound”, bo jego ton był jednym z najpiękniejszych, jaki kiedykolwiek słyszano. Nagrywał m.in. z Oscarem Petersonem, Horace’em Silverem, Jimmym Smithem. Na początku lat 60. jego albumy nagrane z Charliem Byrdem, a potem z João Gilberto i Antônio Jobimem wywołały szaleństwo, które trwa do dziś, na bossa novę. Jednak nie chcę kolejny raz opisywać jego zaangażowanie w popularyzację muzyki brazylijskiej, lecz skupić się na jego grze w stylu cool, którego jest postacią główną. Wybrać płyty do takiego przedstawienia nie jest łatwo, bo był płodnym muzykiem i wydał płyt tylko w latach 50. około czterdziestu. Nie wolno mi było zapominać, że boom bossa novy z lat 60. to tylko epizod w jego dyskografii, liczący zaledwie 6 pozycji i że w tym samym czasie tworzył nadal w stylu cool. Dowodami niech będą dwie płyty: z 1967- „Sweet Rain” i z 1975- „Stan Getz Presents Jimmie Rowles: The Peacocks”.

Pierwsza z nich została uznana za  jedną z najlepszych w dorobku Getza, a nagrana (tuż po zakończeniu cyklu w stylu bossa nova) z  pianistą Chickiem Coreą , basistą Ronem Carterem i perkusistą Gradym Tate. Stymulujące wzajemne relacje sekcji rytmicznej pomogły otworzyć im się na Getza, by móc grać uduchowione długie improwizacje (cztery z pięciu ścieżek trwają ponad siedem minut). Zaawansowana praca sekcji rytmicznej, dość chłodna w wyrazie jest równoważona liryzmem Getza. Problemy narkotykowe Getza miały podobno wpływ na jego artykulację, ale tego nie zauważam w nagraniach, natomiast jest wyraźne to co dla Getza było charakterystyczne- piękny ton i precyzyjne utrzymywanie tempa i tworzenie specyficznego ciepłego kameralnego nastroju. Dyskretny akompaniament Corei „pozostawia wiele miejsca” dla tworzenia linii melodycznych liderowi, podobnie kontrabas i perkusja są tylko dla podkreślania rytmu, a robią to doskonale.


Stan Getz Presents Jimmie Rowles: The Peacocks”, wydana przez firmę Columbia Records. Getz nie jest postacią, której pokomplikowały życie alkohol i narkotyki (nigdy nie udalo mu się przezwyciężyć uzależnień). Tak więc w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy  Getzowi umożliwiono zajęcie się  produkowaniem serii albumów jazzowych dla Columbii, zaprosił do studia jednego ze swoich ulubionych muzyków- pianisty i wokalisty Jimmy Rowlesa. Tak powstał album, „The Peacock ”, najlepszy z katalogu nagrań Rowlesa i rzeczywiście płyta to pokaz najlepszej jazzowej gry fortepianowej przede wszystkim. W „Body and Soul” Rowles pozostawiony został samemu sobie i wykorzystał czas dla gry rubato, mieszania melodii w elegancki sposób w improwizacji poprzez staranny dobór małych motywów, z których jeden jest rozpoznawalnym cytatem standardu „All This and Heaven Too”. W innych utworach gra fortepianowa jest oszczędna, raczej uzupełniająca myśli saksofonisty lub tego co sam wyśpiewuje. „The Peacock” jest przede wszystkim serią duetów Rowlesa i Getza z udziałem basisty Bustera Williamsa i perkusisty Elvina Jonesa. Rowles, w otwierającym płytę „I’ll Never Be the Same”, dysponując niskim tembrem głosu, wiedział dokładnie jak wyrażać słowa i melodię by najlepiej wydobyć sens tego utworu (zapewne znał interpretację Billie Holiday). Można się zasłuchać! Stan Getz gra na swoim zwykłym poziomie, czyli znakomicie- barwą bogatą, ciepło i raczej jako ten drugi, a nie pierwszy. Fantastycznym, ożywczym dodatkiem jest energiczny „The Chess Players”, w którym wokalnie klasę pokazuje Beverly Getz (żona saksofonisty) wraz Jonem Hendricksem i jego rodziną. Fascynujące nagrania, świetne kompozycje, ciekawe improwizacje… To wszystko na jednym krążku, który w powodzi popularności samby (bossa novy) gdzieś się zagubił. Dodam- Stan Getz mistrzowsko wyprodukował płytę, na której każdy klawisz fortepianu zapisano jak na niewielu płytach… Realnie!

Jimmie Rowles był świetnym pianistą, ale czy równie dobrym wokalistą? Tego nie wiem, zapewne byli (są) jeszcze lepsi, na przykład Nat King Cole lub Chet Baker. Krótko napiszę o moich ulubionych tytułach: „After Midnight” Cole’a i „Sings” Bakera.
Nat King Cole, jeden z najgenialniejszych wokalistów muzyki rozrywkowej, jak Louis Armstrong, swoją muzyką przekraczał granice jakie zawsze istniały pomiędzy wielbicielami muzycznej komercji a zwolennikami jazzu, miedzy muzyką bogatych „białych” a „czarnych” z amerykańskich przedmieść. Wszystkich podobnie uszczęśliwiał swoim śpiewem i grą na fortepianie! Sesje studyjne z 1956 roku są ostatnimi jazzowo zorientowanymi, gdzie grał na fortepianie i śpiewał w każdym utworze, wspieranych przez kilku muzyków gościnnych.

Swingujące piano Nat King Cola daje podstawę idealną dla niezwykle ciepłej, kremowej, prezentacji wokalnej bez zarzutu. Świetne kompozycje są zamieniane na dźwięki przez muzyków fantastycznych- Johna Collinsa (gitara), Charlie Harrisa (bas), Lee Younga (perkusja), Willie Smitha ( saksofon altowy), Harry’ego Edisona (trąbka), Juana Tizola (puzon), Stuffa Smitha (skrzypce) i Jacka Costanzo (bongosy). Jak wspominałem- do czasu wydania „After Midnight” Nat King Cole grał na fortepianie w sposób regularny, później skoncentrował się na serii przyjemnych li tylko albumów wokalnych… Fani jazzu tęsknili za nim- nietuzinkowym pianistą. Płytę wydał Capitol w 1957 roku z taśm nagranych w sierpniu i wrześniu 1956 roku w Hollywood.

Chyba nie będę zbyt odległy od prawdy gdy pokuszę się o przypuszczenie, że to co grał i jak grał Chet Baker, miało swoje źródło w tym jak wyglądał. „Każdy ma swoją historię” powiedział fotograf William Claxton, przy opracowywaniu jego fotografii z pierwszej sesji nagraniowej Bakera dla Columbia Records. Claxton dalej wspomina: „ Robiłem powiększenia, w obrazach można było się zakochać. Aparat fotograficzny się zakochał. To po raz pierwszy wtedy dowiedział się, co oznaczało- fotogeniczny lub co oznaczało gwiazdorstwo lub charyzma … ” Faktycznie, wyglądał wówczas jak amant filmowy.

No tak, ale wygląd nie wydaje dźwięków! Miał też talent wyjątkowy- grał i śpiewał jazz i robił to bardzo dobrze. Jego styl, melancholijno-romantyczny przypominał specyfikę gry Davisa. Baker, nieświadomie, zrobił to samo, co przed nim zrobili dla jazzu Benny Goodman czy Glenn Miller. Jego nagrania cieszyły się ogromną popularnością wśród białej rzeszy fanów jazzu. Baker szybko stał się majętny, obsypywany nagrodami prasy jazzowej, jego płyty sprzedawały się doskonale, podobnie jak bilety na koncerty. Miał wszystko co przynosił pieniądz, był na samym szczycie. Co można kupić za pieniądze, oprócz ubrań, Chevroletów, posiadłości? Heroinę też można kupić!

Chet Baker Sings” przyniosła sławę muzykowi i wprowadziła jego nazwisko na strony każdej encyklopedii muzyki. Chet Baker na płycie pełni rolę śpiewaka, a trębaczem jest jedynie urozmaiceniem aranżów. Te krótkie chwile solówek trąbki są kwintesencją jego stylu w ramach cool jazzu lub West Coast Jazz’u. Pozostali muzycy biorący udział w sesji 15 lutego 1954 w studio Pacific Jazz ograniczają się do akompaniamentu piosenkarzowi. Piosenki są przez Bakera interpretowane w czysto jazzowej manierze, leniwie, a nawet beznamiętnie podanej. Kompozycje zebrane na płycie są znakomitych autorów wymienię paru- George Gershwin, Ira Gershwin, Jule Styne, Sammy Cahn, Hoagy Carmichael, Richard Rodgers, Lorenz Hart. Standard Rodgersa i Harta ”My Funny Valentine” był wykonywany przez kilkuset wykonawców, ale pamięta się tę jedną, z płyty „Chet Baker Sings”.

 

Na koniec rozdziału– Kenny Dorham, bo jak napisał pewien krytyk był synonimem słowa „niedoceniany”, więc ja postanowiłem, że będzie go na stronach mojego blogu niż Milesa Davisa, którego kiedyś ze sceny klubowej zmiótł swoją doskonalszą grą.  Unikał namiętnej łzawości , przesadnej wirtuozerii na rzecz logiki melodycznej i oszczędnego liryzmu. Muzyka się pojawiała w postaci skupionego, okrągłego brzmienia, nieco smutnego w wyrazie. Oprócz ciepła w grze Dorhama pojawia się czułość i wrażliwość emocjonalna.

Dziś patrzymy na jego dokonania inaczej niż jemu współcześni- Kenny Dorham jest olbrzymem, należącym do krótkiej listy nieśmiertelnych trębaczy najwyższej klasy. Tytuł z 1959 roku „Quiet Kenny” jest bardzo trafny. Gra Dorhama jest kojąco wyciszona, w niezbyt szybkich tempach. W składzie (Kenny Dorham, Tommy Flanagan, Paul Chambers, Art Taylor) nie ma innego instrumentu sensu stricto melodycznego, więc na liderze spoczywa obowiązek zainteresowania słuchacza kompozycjami. A są bardzo atrakcyjne i pod względem formy i melodyki. Owszem, pianista Tommy Flanagan, poprzez dynamiczne niuansowanie starannie dopasowywanych linii melodycznych buduje podstawę dla wyrafinowanej roli trąbki, ale nie jest prowadzącym lecz „służącym”. Żeby obraz płyty był pełniejszy, muszę jednak przyznać, że Flanagan odbiera Dorhamowi troszkę z wiodącej roli w nagraniach, bo jego sola są przykuwające uwagę melomana swoją urodą w nie mniejszym stopniu niż gra trębacza. Dwaj muzycy- Paul Chambers na basie i Art Taylor na perkusji, niewiele chcą dopowiadać, a przecież możliwości ich były ogromne. Taylor „pomógł zdefiniować dźwięk współczesnej perkusji jazzowej” a Chambers znany był z nienagannego poczucia czasu, znakomitej intonacji oraz wirtuozowskich popisów improwizacyjnych. Płyta zrealizowana jest bardzo dobrze, ale do tego przyzwyczaiły już nas i inne efekty pracy inżyniera Van Gelder Studio z  Englewood Cliffs. Płytę wydał New Jazz w lutym 1960 roku.

 

 


Kolejne rozdziały: