Rekomendowane jazzowe wydawnictwa płytowe
(rozdział dziewiąty/część 2)

 

Kontynuuję rozdział dziewiąty poświęcony klasykom jazzu, tak płytom jak i postaciom. Tym razem o: Lesterze Youngu, Benie Websterze, Errollu Garnerze, Billu Evansie, Paulu Desmondzie, Dexterze Gordonie i Charlie’m Mingusie. Przypomnę, że wymienione nazwiska w obu częściach artykułu nie są jedynymi z piedestału. Ostatecznie cykl ten nie ma końca, więc zapewne będzie jeszcze niejedna okazja by poświęcić czas innym znakomitym muzykom.

 

Był samoukiem, nie umiał czytać nut, a jednak skomponował „Koncert na fortepian i orkiestrę”, muzykę do filmu „A New Kind of Love”, standard jazzowy „Misty”… Erroll Garner, pianista o którym krytyka mówiła: „jeden z najbardziej charakterystycznych pianistów” i „genialny wirtuoz”. Zaczął grać na fortepianie w wieku trzech lat i od najmłodszych lat siadał przy fortepianie i grał wszystko co usłyszał. W wieku siedmiu lat zaczął występować w stacji radiowej KDKA w Pittsburghu, w wieku 11 lat grał na statkach wycieczkowych pływających po rzece  Allegheny, a gdy miał lat 14 dołączył do lokalnego zespołu saksofonisty Leroya Browna. Grał, zarabiał, a mimo to odmówiono mu wstąpienia do związku zawodowego z powodu jego niezdolności czytania nut. Ostatecznie ustąpili, ale dopiero w 1956 roku uczynili z niego członka honorowego, gdy Garner miał 33 lata i ugruntowaną pozycję środowisku jazzowym, zresztą już w 1945 roku wydal pierwszą płytę- „Serenade To Laura” (Savoy MG-12003I). Garner nie musiał czytać nut, bo zdolność do tak wybitnej gry na instrumencie przypisuje się, oprócz sprawności technicznej, jego doskonałej pamięci muzycznej. Pewna niedogodnością był jego niski wzrost- 157 cm (jeśli dobrze przeliczyłem jego 5 stóp i 2 cale), z którym sobie jakoś radził, choćby przez wstawianie na krzesło paru książek telefonicznych. Jego grę cechowało coś, co spotyka się wśród muzyków wcale nierzadko- z wokalizacji podczas grania, słyszalne na wielu jego nagraniach. Garner opracował charakterystyczny styl, który polegał na tym, że jego prawa ręka grała nie w rytmie, podczas gdy jego lewa trzymała się go ściśle, tworząc w ten sposób muzyczną aurę niepokoju lub szczególnego napięcie. Opowiadano, że Garner nigdy się nie zatrzymywał, gdy publiczność go oklaskiwała, na długo zanim aplauz ucichł, jeszcze pod koniec jednego numeru, już grał wprowadzenie do następnej melodii. Te wstępy też były wyjątkowe, często długie i nigdy nie dające podpowiedzi co do tego, jaka ma nastąpić melodia! Jego basiści zawsze uważnie przyglądali się wszystkiemu, aby sprawdzić, który utwór ma zamiar grać… Ależ to musiało być emocjonujące! Jego improwizacje pozostawały na ogół bardzo blisko głównego tematu melodycznego, wykorzystując nowe akordy. Jego charakterystyczny styl „kołysze” jak żaden inny, jednak jego najlepsze nagrania to ballady, choćby wymieniona wcześniej „Misty”.
Najbardziej znana kompozycja legendarnego pianisty- „Misty”, została napisana w 1954 roku jako utwór instrumentalny, którego można wysłuchać z płyty „Erroll Garner Plays Misty”. W sesji dla Mercury Records, prócz Garnera, wzięli udział- Wyatt Ruther (kontrabas), Eugene „Fats” Smith (perkusja).
We fragmencie wywiadu z perkusistą Artem Taylorem, Garner opowiada, jak utwór powstał: „Napisałem „Misty” zainspirowany piękną tęczą, którą widziałem, gdy leciałem z San Francisco do Chicago. W tym czasie nie mieli odrzutowców i musieliśmy się zatrzymać w Denver. Kiedy schodziliśmy, powstała piękna tęcza. Ta tęcza była fascynująca, ponieważ nie była długa, ale bardzo szeroka i w każdym kolorze, jaki można sobie wyobrazić. Za kroplami rosy i mglistymi oknami, delikatnym deszczem, tak to nazwałem „Misty”. Grałem na kolanach, jakbym miał pianino z zamkniętymi oczami. Obok mnie siedziała mała staruszka i myślała może, że ​​jestem chory, bo nucę. Zadzwoniła po stewardesę, która przyszła, by dowiedzieć się, że piszę „Misty” w swojej głowie. Zanim wysiadłem z samolotu, miałem cały utwór. Mieliśmy zrobić rekordową datę, więc poprawiłem ją w tym dniu. Zawsze mówię, że gdziekolwiek dzisiaj jest, ta starsza pani była pierwszą, która słyszała „Misty””.
Jak pokazuje płyta- „Erroll Garner Plays Misty”, gra pianisty była pełna radości i mógł równie dobrze swingować w każdej melodii lub w jakiejkolwiek tonacji. Ta płyta musi stać się ważną częścią każdej kolekcji jazzowej, bo… No, bo zawiera rejestrację kompozycji i techniki gry najlepszego z najlepszych pianistów jazzowych w historii (może przesadziłem, ale niezbyt wiele). Jakość reprodukcji jest naprawdę dobra, według standardów renowacji możliwych dzięki dzisiejszym narzędziom i umiejętnościom specjalistów od remasteringu.
Znakomity współczesny pianista jazzowy- Bill Charlap (vide- „nagrania jakościowo wybitne) w udzielonym wywiadzie dla JazzWax powiedział: „Misty to piękna piosenka. To ballada w tradycji wielkich twórców jazzowych, takich jak Tadd Dameron… Jest również symbolem romantyzmu Garnera. Dizzy Gillespie kiedyś powiedział- Garner był naszym najbardziej uświęconym pianistą. Co miał na myśli? Że to prawdziwie duchowa, gospel’owa muzyka i bardzo niesamowita…”
Concert By The Sea” Errolla Garnera to jeden z najpopularniejszych i jednocześnie najznakomitszych albumów jazzowych wszech czasów, nagrany w Sunset School (obecnie Sunset Arts Center) w Carmel-by-the-Sea w Kalifornii. Zbudowany w 1931 roku jako szkolne audytorium- Sunset School budynek posiada  salę koncertową o strzelistych sufitach i wnętrze o sklepieniach gotyckich jest znany ze wspaniałej akustyki, co zauważyć można słuchając nagrań koncertu Errolla Garnera z 1955 roku.
Garnerowi towarzyszyli basista Eddie Calhoun i perkusista Denzil Best. Według inżynierów Columbia Records i jej właściciela, akustyka Sali nie sprzyjała jednak tercetowi, fortepian był nieco rozstrojony, równowaga tonalna instrumentów w nagraniu była kiepska, bas i perkusja zostały cofnięte. Jednym słowem- klęska! Klęska na wstępie, ale jeśli materiał warty jest starań, to i ze „słabej nici piękne ubranie da się uszyć”. Nie planowano oficjalnie nagrywać koncertu. Wydano rejestrację z koncertu niejako przez przypadek, bo osobista pani menadżer Garnera- Martha Glaser, zauważyła, że za kulisami działa magnetofon. Dźwięki z sali zostały nagrane przez inżyniera nagrań Sieci Radiowej Sił Zbrojnych (nieopodal stacjonowała jednostka wojskowa). Ten inżynier- fan jazzu, nagrywał  wyłącznie dla przyjemności swojej i jego współpracowników. Glaser, czując zysk finansowy, zagarnęła taśmę by przedstawić ją szefowi działu jazzowego Columbia Records, George’owi Avakianowi, który z kolei zdecydował się wydać ten materiał (oryginalny LP został wydany przez Columbia Records z nr katalogowym CL 883).
W wersji CD wydano te nagrania w 1987 roku. Dopiero w 2015 roku całość nagranego materiału Sony Legacy wydało album w rozszerzonej wersji zatytułowanej „The Complete Concert by the Sea”. Ta edycja zawiera trzy kompaktowe dyski- pełny koncert na dwóch dyskach, również z utworami, które nie pojawiły się na oryginalnym albumie. Trzeci krążek to zremasterowane nagrania, które wcześniej ukazały się na LP z 1955 roku.
Aby zrozumieć dlaczego ten tytuł osiągnął taką popularność wystarczy dać się ponieść muzyce Garnera, najszczęśliwszego i najbardziej ekstrawertycznego pośród pianistów, która odznacza się i technicznym blaskiem i nietanim dowcipem, wykorzystująca ekstatyczne boogie-woogie, ragtime i bop, a przecież te nurty były czysto rozrywkowe. Poza tym Garner w tamtym czasie był u szczytu swojej kariery i swoich artystycznych możliwości. Gdy próbuję dojść do tego, dlaczego nastąpił taki, a nie inny wybór utworów na oryginalny LP lub do pierwszej edycji CD to do wniosku takiego dochodzę- zapewne to wynik losowania, bo przecież całość jest równie wspaniała, sądząc po tym co zamieszczono w wersji rozszerzonej. Mastering wykonano z pietyzmem- nie można uwierzyć temu co powiedziano o tym materiale zanim trafiło na płyty.

 

Jeden z najwybitniejszych pianistów jazzowych- Bill Evans, zdobył uznanie znakomitym opanowaniem impresjonistycznych harmonii, tworzeniem niezależnych rytmicznie linii melodycznych i nieszablonowym spojrzeniem na standardy jazzowe. Na przełomie lat 50. i 60.  Evans prowadził trio z basistą Scottem LaFaro i perkusistą Paulem Motianem. Ta grupa uznana została za jedną z najlepszych tercetów fortepianowych, a nawet zespołów jazzowych w ogóle, wszech czasów. Idealnie Evansowi współpracowało się z LaFaro- osiągnęli bowiem szczególny poziom muzycznej empatii. LaFaro zginął w wypadku samochodowym zaledwie dziesięć dni od daty koncertu w Village Vanguard, z którego wykrojono „Waltz for Debby”- najistotniejszą płytę w katalogu Billa Evansa. Śmierć LaFaro zrobiła spustoszenie psychice  Billa Evansa, który (według perkusisty Paula Motiana) był: „odrętwiały z żalu”, „w stanie szoku” i „jak duch”, grał melodię „I Loves You Porgy”, która dla Evansa i LaFaro stała się wręcz synonimem, niemal obsesyjnie, ale już zawsze tylko solowo.

Album „Waltz for Debby”- był czwartym z udzialem LaFaro. Tytułowy utwór, muzyczny portret siostrzenicy Evansa, pierwotnie pojawił się jako solowy utwór fortepianowy na debiutanckim albumie Evans „New Jazz Conceptions”. Pozostaje prawdopodobnie najbardziej znana piosenka Evansa, którą będzie grał przez całą swoją karierę. Tę pierwszą swoją płytę, wydaną jak w przypadku „Waltz for Debby” przez Riverside w 1957 roku, oceniono bardzo wysoko- krytyk muzyczny Scott Yanow powiedział o tym albumie: „Debiut Bill Evansa jako lidera udowodnił, że 27-letni pianista brzmi już inaczej niż zwykli klawiszowcy grający pod wpływem Buda Powella… Silny start do znaczącej kariery„. Zwrócić muszę uwagę, że utwór „Waltz for Debby” na płycie debiutanckiej trwa zaledwie 1. minutę i 20 sekund, gdy jako tytułowy (zagrany w trio) trwa 7 minut! Evans był romantycznym, bardzo emocjonalną osobą, co zwłaszcza ujawnia w tworzonych melodiach w „My Foolish Heart” i „Detour Ahead”. Ta impresjonistyczna konstrukcja, w ramach harmonicznej architektury, uruchomia jednocześnie wiele fragmentów melodycznych, natomiast rytmiczna intensywność, jest widoczna w „Milestones”. Duże wrażenie robi trio w „My Romance”- miotełki Motiana dają delikatny i eleganckie brzmienie, LaFaro kontroluje dynamikę melodii swoim klarownym pizzicato i sprawia, że głęboko emocjonalna gra Evansa cudownie swinguje. Scott LaFaro na basie i Paul Motian za perkusją, dwaj muzycy, którzy już od początku swojej kariery posiadali „swój” dźwięk i styl-  bas nie spełniał wyłącznie roli rytmicznej, bo Scott LaFaro melodycznie krążył wokół zmian akordów, wchodząc w interakcje zarówno z fortepianem, jak i perkusją, natomiast Paul Motian idealnie odmierzał czas, ale i był melodykiem jako perkusista (charakterystyczne było i to, że z reguły grał szczotkami).
„Waltz for Debby”  to po prostu świetna płyta- piękna, znacząca muzyka. To klasyk.

 

Lester Young, uważany wciąż za jednego z trzech najważniejszych saksofonistów wszech czasów, obok Colemana Hawkinsa i Johna Coltrane’a, a przecież mija już prawie 6 dekad od jego śmierci… Young grał zrelaksowanym, chłodnym tonem, bez vibrata, używając wyrafinowanych harmonii, Był jednym z najbardziej pomysłowych saksofonistów XX wieku, znającym swoją wartość, a przy tym był niewyobrażalnie nieśmiałym człowiekiem. Te swoją nieśmiałość ukrywał pod subtelnym poczuciem humoru (słodko-gorzkiego) przejawiającego się zwłaszcza w używanym, swoim własnym, języku idiosynkratycznym. Niech przykładami będą: termin „chleb” (gdy dzwoniono do Younga z pytaniem o grę na koncercie, mawiał: „Dobra, a jak pachnie chleb?”), który oznaczał „pieniądze”, „wielkie oczy” oznaczające rzeczy, które lubił, gdy wyczuwał bigoterię mówił- „czuję się przeciąg”,  albo nadanie przydomku „Lady Day” Billie Holiday w rewanżu gdy ta wielka wokalistka nazwała go „Pres” (Holiday wyjaśniała to tak: „Zawsze czułam, że jest najlepszy, więc jego imię musiało być najważniejsze. Zacząłem nazywać go prezydentem„).Jemu wreszcie zawdzięczamy popularyzację określenia „cool”, oznaczającego coś modnego. „Miał cudowną wrażliwość i smak… Nigdy w życiu nie grał bez smaku” – mówił Dan Morgenstern, który napisał książkę „Living in Jazz”. Morgenstern, który poznał Younga w 1958 roku, wspominał, że saksofonista zawsze „opowiadał jakąś historię” w swoich solówkach, w oryginalny sposób: „Miał ten pływający styl, w którym unosił się nad rytmem, był jak akrobataI, wiesz, w tym samym czasie jego melodyjna wyobraźnia była tak cudowna: połączenie rytmu i melodii – nikt inny nigdy tego nie miał„. Young był oryginalny na wiele sposobów, na te opisane już i te: zamiast trzymać saksofon pionowo, trzymał go wysoko- w prawo na skos. Nosił też oryginalny kapelusz i mokasyny.
Najbardziej twórczy czas dla „Pres’a” przyszedł z latami powojennymi- liczba nagrań, występów na żywo zwiększyła się, dołączenie do zespołu „Jazz w Filharmonii” (JATP) Normana Granza w 1946 roku tę intensywność dodatkowo wzmogła, ale też ustabilizowała jego sytuację materialną na 12 lat, podczas których regularnie koncertował z nimi. W tym czasie dokonał wielu nagrań studyjnych pod nadzorem Granza, w tym rewelacyjne nagrania w trio z Nat King Colem (piano) i Buddym Richem (perkusja). Krytycy zwracają uwagę na jego występy z JATP w 1946, 1949 i 1950 roku. Z Youngiem na koncercie JATP w 1949 roku, w Carnegie Hall, grali Charlie Parker i Roy Eldridge, a solo Younga na ” Lester Leaps In ” z tego koncertu zasługuje na szczególne wyróżnienie wśród jego występów w drugiej połowie jego kariery. W latach 50. siły artystyczne Younga słabły gdy uzależnienie alkoholowe zwyciężało. Jego gra stawała się coraz bardziej stereotypowa. Nie chcąc dopuścić do siebie myśli o słabszej dyspozycji muzycznej uparcie twierdził, że nie chce być „ołówkiem do repetytacji” (Young opisuje tu akt powtarzania własnych pomysłów z przeszłości). Gra i zdrowie tego wspaniałego saksofonisty przetrwały kryzys, najprawdopodobniej dzięki szpitalnemu leczeniu w 1955 roku, tuż po jego załamaniu nerwowym. Na początku 1956 roku nagrał dwie sesje wyprodukowane przez Normana Granza: z pianistą Teddym Wilsonem, trębaczem Royem Eldridgem, puzonistą Vic’iem Dickensonem, basistą Gene’em Ramey’em i perkusistą Jo Jonesem. W efekcie otrzymali melomani dwie doskonale płyty- „The Jazz Giants ’56” oraz „Pres and Teddy”. Trzy lata później już nie żył.
Jedna z najwspanialszych płyt jakie wydał Lester Young pod patronatem Normana Granza jest „Lester Young Trio” z czerwca 1951 wydanej przez Verve Records (kótko omówiona również w artykule: „producenci płytowi (N. Granz)”).

Ten tytuł zawiera nagrania, które zostały wydane w 1951 roku na 10-calowym LP Mercury Records. Wytwórnia Clef Records, której właścicielem był Norman Granz, wydała dodatkowe 4 utwory na LP „The Lester Young Trio No. 2”, a wszystkie 8 utworów tria zostało połączone w 12-calowym LP „The Lester Young Buddy Rich Trio” (wydanym w 1955 roku przez Norgran Records. Nat King Cole był w tamtym czasie zakontraktowany z inną wytwórnią płytową, więc figurował jako Aye Guy). W czterech nagraniach: „I Cover the Waterfront”, „Somebody Loves Me” (ze strony “A” LP) oraz „I’ve Found a New Baby”, „Back to the Land”, (ze strony “B” LP) Pres i Nat Cole dopełniają się idealnie, można by przypuszczać, że muzycy grali stale ze sobą. Lester Young był świetnym i przewidywalnym współpracownikiem dla Cole’a, Count’a Basiego czy przedtem i potem dla Teddy’ego Wilsona. Obaj czerpali przyjemność z grania ze sobą. Perkusista Buddy Rich, którego pirotechnika nie może być tu prezentowana przez balladowy charakter nagrań, to jednak słyszy się klasę w gustownym graniu miotełkami i akcentowaniu stopą w najbardziej odpowiednich miejscach zapisu. Buddy Rich, czuły na to co wyimprowizowuje i Young, i Nat King Cole odgrywa rolę tym znaczniejszą, że przecież w nagraniach nie uczestniczył naturalny partner perkusji- kontrabas. W nagraniach nastrój radosnego jam’owania szczególnie słychać w „I’ve Found a New Baby”. Wielką satysfakcję słuchaczom czynią- Young, Cole i Rich, a nawet zaryzykuję przypuszczenie- wywołują szczęście tym, którzy trafią na te nagrania.
Nie można uciec od porównywania Lestera Younga do Colemana Hawkinsa, bo obaj w jednym czasie ścieżki jazzowi przecierali- otóż koncepcja improwizacji Younga wokół głównego tematu melodycznego była całkowicie świeża, odrzucająca jazzową ortodoksję. „Pres” traktował melodię bardzo oszczędnie- „wygładzał” ją, usprawniał linię melodyczną. Skoro skupiał się na linii melodycznej, to różnie traktował improwizację niż Coleman Hawkins, który w grze saksofonowej poszukiwał harmonii z techniczną brawurą. Wspaniale można to różne traktowanie improwizacji zaobserwować na dwu płytach (okładki przedstawiam na fotografii wyżej)- „Collates” (Mercury, 1951 rok) i „Collates II” (Clef Records, 1953 rok). W stosunku do wcześniejszej „Lester Young Trio” obsada muzyków jest liczniejsza- za fortepianem zasiadali Hank Jones lub John Lewis, na kontrabasie grali Gene Ramey, Joe Shulman lub Ray Brown, a za bębnami  Bill Clark, Buddy Rich lub Jo Jones. Obie płyty wyprodukował Norman Granz.
Nie spotkałem nagrań Lestera Younga, które mogły rozczarować. Wiele jest po prostu dobrych, natomiast te trzy, których okładki sfotografowałem są najlepszym obrazem artyzmu tego geniusza jazzu.

 

Popularność zawdzięczał współpracy z Dave’m Brubeck’iem w jego kwartecie przez szesnaście długich lat, ale wydaje się, że i bez pomocy znakomitego pianisty Paul Desmond uznanie by zdobył, wielu bowiem znawców i krytyków jazzowych twierdzi, że najlepszych swoich nagrań dokonał Desmond bez udziału Brubecka. Talent Desmonda łatwiej jest widoczny na albumach nagranych z Gerrym Mulliganem (“Blues In Time”, “Two Of A Mind”) oraz z Jimem Hallem (“East Of The Sun”, “Bossa Antiqua”, “Glad To Be Unhappy”, “Take Ten” i “Easy Living”). Może też ta błędna ocena, że popularność zawdzięcza Brubeckowi bierze się stąd, że przebojowy „Take Five” (zresztą autorstwa Desmonda) pojawił się na najlepiej znanej płycie kwartetu Brubecka- „Time Out”. Paul Desmond grał na saksofonie altowym (*) ciepłym melodyjnym dźwiękiem, lekko zmatowionym. Miał charakterystyczny, bardzo łatwo rozpoznawalny ton.Wybór płyt dla reprezentowania wspaniałego alcisty jest niezwykle trudny z powodu nadmiaru dobrego. Pierwszym wyborem nich będzie „First Place Again” z sesji z: Jimem Hallem (gitara), Percy’m Heathem (bas) i Connie Kay’em (perkusja).

Nagrania są wynikiem spotkania Paula Desmonda z sekcją rytmiczną Modern Jazz Quartet oraz gitarzysty Jima Halla. Ci czterej muzycy byli akurat w Nowym Jorku i w pełni wykorzystali tani czas (po godzinach nagrań studia) by zagrać zestaw standardów, które zawsze radują i wykonawców i słuchaczy. Sesja była owocna- nagrano bowiem dodatkowo świetny blues “Two Degrees East”, „Two Degrees East, Three Degrees West” (oba utwory Johna Lewisa) oraz „Susie” (Paula Desmonda). Ten mistrz melodycznej improwizacji na alcie daje melomanom zestaw wyluzowanych, bardzo przyjemnych kompozycji, nie wymagających jakiegoś szczególnego przygotowania muzykologicznego by docenić kunszt Desmonda. Sekcja rytmiczna- Heathem i Kay, jest idealna- dodają to lekkie swingujące dotkniecie, które subtelnie wspiera muzykę pozostałych z czwórki. Interakcja pomiędzy Desmondem i Hallem jest chyba intuicyjna…. Ten album został nagrany dla Warner Brothers w Nowym Jorku we wrześniu 1959 roku. Warto go zdobyć, jeśli chcesz odpocząć od zgiełku dnia powszedniego!

Take Ten”, wydana przez  RCA Victor Recordings w 1963 roku, jest płytą jedną z pięciu gdzie Desmond’owi partneruje Jim Hall. Towarzyszą im- kontrabasista Gene Cherico i perkusista Connie Kay.

Udanie namawiano Paula Desmonda na „przedłużenie życia” hitu- „Take Five”, bo kompozytor stworzył „Take Ten”, godny sequel najlepiej sprzedającego się przeboju jazzu. W kompozycji tytułowej melodyczne echa kompozycji wzorcowej są wyraźne, jednak przetworzone w sposób o nostalgicznym wydźwięku, gdzie partię fortepianu zastępuje gitarzysta. Sekcja rytmiczna gra w tak zbliżony sposób do sekcji kwartetu Dave’a Brubecka, że innych skojarzeń jak z „Take Five” nie może być mowy. Najbardziej oddalił się od wzorca sam kompozytor w części improwizowanej, korzystając z harmonii bliskowschodniej. Inne kompozycje są na równie wysokim poziomie, np. stylowe samby „El Prince” i „Embarcadero”, albo „Alone Together”, „Nancy” i „The One I Love”. Jim Hall, który ma sporo swobody, wspierany przez  ma teraz mnóstwo miejsca na wyciągnięcie, wspierany przez delikatnie grających Cherico i Kay’a, są swingującym fantastycznym tłem (niczym pejzaż z portretu Leonarda da Vinci)  dla genialnego Paula Desmonda. Nie ma tutaj ani jednego utworu, który nie byłby dopracowany do perfekcji. Plusem jest i to, że technologia nagrywania i reprodukcji RCA Victor w tamtych latach wyprzedzała swój czas- muzyka wybrzmiewa z blaskiem, klarownością i ciepłem lampowej techniki.

Gerry Mulligan wybrał sobie trudny i niezbyt popularny saksofon barytonowy, co z pewnością sprawiło, że nie nagrał dużo płyt solowych, za to częściej zajmował miejsce tego „drugiego” w duecie lub stawał obok gwiazd w orkiestrach. Ten reformator cool jazzu o lekkim i jasnym tonie, grający z szybkością i zręcznością alcisty, grywał z wieloma, między innym z: Chetem Bakerem. Bobem Brookmeyerem, Theloniousem Monkiem, Stanem Getzem, Benem Websterem, Johnnym Hodgesem, Davem Brubeckiem i… Z Paulem Desmondem. Album “Two Of A Mind”, ze wspólnej sesji Gerry Mulligana (saksofon Barytonowy) i Paula Desmonda(saksofon altowy) wraz z Jimem Hallem (gitara), Johnem Bealem, Joe Benjaminem lub Wendellem Marshallem (bas) i Connie Kayem, Melem Lewisem lub Edem Shaughnessym (perkusja), pokazuje obu saksofonistów jako pełnych inwencji, doskonałych improwizatorów. „Two Of A Mind” to drugie wspólne nagranie Mulligana i Desmonda. Pierwszy ich wspólny album- „Gerry Mulligan/Paul Desmond”, w składzie z dwoma instrumentami dętymi, grających jedynie z kontrabasem i bębnami, przecierał jazzowe „szlaki” jako autorski pomysł Gerry’ego Mulligana, choć pięć lat wcześniej takie wspólne nagrania zrealizował z Chetem Bakerem. W 1962 nie było już taką sensacją granie bez pianisty, ale powszechnością też nie było. Obaj saksofoniści budowali improwizacje na bazie linii melodycznych, więc idealnie się zgrywali. Tę drugą płytę- „Two Of A Mind”, można uznać za ich najwspanialsze dzieło. Słuchając standardy- „All the Things You Are”, „Stardust”, „Easy Living”, „The Way You Look Tonight” oraz własnych „Two of a Mind”, „Blight of the Fumble Bee”, ma się wrażenie wstępowania w rolę podsłuchującego rozmowę dwóch przyjaciół, bowiem muzycy prezentując własne interpretacje melodii komentują to, co przed chwilą zagrał partner „rozmowy”. Nagrania nie są przesycone emocjami, to raczej przemyślane wspaniale nuty, których jest tyle ile potrzeba i w w najbardziej odpowiednich miejscach. Udział różnych kontrabasistów i perkusistów w nagraniach nie jest wynikiem potrzeby artystycznej lecz praktycznej- album nagrano w ramach 3 sesji nagraniowych i na każdej z nich sekcja rytmiczna była tak jaka akurat była do dyspozycji. Jednak spójność brzmieniową zachowano, co świadczy o wysokim profesjonalizmie biorących udział w sesjach.
“Two of a Mind” został wydany w 1962 roku przez RCA Victor, a producentami byli Bob Prince i George Avakian.

Jest jeden taki album,  nosi tytuł „Time Out”, który jako pierwszy album jazzowy, który osiągnął status platynowej płyty (według certyfikatu Recording Industry Association of America płyta musi osiągnąć 1 mln sprzedanych egzemplarzy w USA). Najpewniej dlatego otrzymał tę nagrodę zrzeszenia RIAA bo „lokomotywa” na krążku ciągnęła- „Take Five”. Kompozycja Paula Desmonda nagrana przez The Dave Brubeck Quartet (wówczas saksofonisty kwartetu Brubecka). Popularność zawdzięcza chwytliwemu motywowi przewodniemu granemu na saksofonie oraz nietypowemu metrum- 5/4, które jest podkreślane monotonnymi akordami fortepianowymi. Obok saksofonisty na wyróżnienie zasługuje jeden ze znakomitszych melodyków wśród perkusistów- Joe Morello, którego długi break perkusyjny, odtwarzający linię melodyczną głównego tematu, zapada w pamięci. Jeden znakomity utwór nie może powodować, że cały zestaw nagrań traktowany jest z największa atencją… Na płycie są utwory nie gorsze: zagrany z nerwem, niepokojący „Blue Rondo à la Turk”; uroczo zalotne „Blue Rondo à la Turk”; zagadkowy „Three to Get Ready”; śmiały „Kathy’s Waltz”, przekomarzający się „Everybody’s Jumpin'” i zasmucający „Pick Up Sticks”.

Gdy pisze się (lub mówi) o najwybitniejszych muzykach jazzowych to ma się najczęściej na myśli tych, którzy bluesa w sercu noszą, o afro- amerykanach. The Dave Brubeck Quartet to jeden z tych nielicznych liczących się zespołów tamtego czasu, który tworzyli biali muzycy z wyjątkiem basisty Eugene’a Wrighta. Było więc niemal pewne, że będą tworzyli muzykę różną od tej z głównego nurtu bopowego. Biali jazzmani grali mniej ekspresyjnie, a bardziej intelektualnie. „Time Out” doskonale tę różnicę pokazuje. Kwartet pianisty Dave’a Brubecka w 1958 roku został wysłany przez amerykański Departament Stanu w trasę koncertową po Europie i Bliskim Wschodzie. Podczas pobytu w Turcji, Brubeck zafascynowany tamtejszym folkiem (opartym na nietypowym dla zachodniej muzyki, metrum) postanowił nagrać album z kompozycjami zbudowanymi na niespotykanych dotychczas w jazzie podziałach rytmicznych. Efektem jest właśnie „Time Out”,  który w chwili wydania nie spotkał się z uznaniem krytyków (dziwne to bardzo dla dzisiejszych słuchajacych, ale tak rzeczywiście było), co nie przeszkadzało sprzedać mnóstwa egzemplarzy.
Płyta w ogólnym wyrazie jest refleksyjna, kojąca, ciepła i frapująca… Idealna dla zmęczonych lub znudzonych.

 

*) Może kogoś zaciekawi fakt, że Paul Desmond grał na altowym saksofonie Selmer Super Action w połączeniu z twardym gumowym ustnikiem MC Gregory model 4A-18M, oba przedmioty pochodziły z około 1951 roku, z umiarkowanie sztywną trzciną Rico 3.


Powrót do  części pierwszej artykułu:
Rekomendowane jazzowe wydawnictwa płytowe (rozdział dziewiąty)

Kolejne rozdziały:

                        

Dodaj komentarz