Rekomendowane wydawnictwa płytowe pop/rock/ballada
(rozdział drugi)

 

Wśród płyt rekomendowanych nie może zabraknąć klasyków- The Beatles, The Rolling Stones, The Animals The Beach Boys, The Yardbirds. Było ich więcej, które omówię przy okazji poruszania innych tematów.

 

Jakie płyty wybrać z katalogu The Beatles? Może „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, albo “Revolver”? E tam… Wszystkie! A jeśli wszystkie to spakowane do boxu “The Beatles in Mono” (EMI TOCP-71041/53). Do kompletu w wersji mono należałoby dokupić „Let It Be” (UICY-76979) i „Abbey Road” (UICY-76978) w wersji mini LP, typu CD SHM-CD. Mono box został wydany w 2012, a dwie płyty ostanie The Beatles, które są wyłącznie stereofonicznie nagrane, w 2015 roku.
Dlaczego te wersje? Producent George Martin dawał nie raz do zrozumienia, że mixy mono są lepsze. Zanim wydano „The Beatles In Mono”, inżynierowie przeprowadzili odpowiednie zabiegi w trakcie kopiowania materiału muzycznego z analogowych taśm- „matek” i przeprowadzania konwersji w formę cyfrową z wykorzystaniem systemu 24-bit/192 kHz. Dla przykładu- nagromadzony kurz oczyszczano z głowic magnetofonowych po zakończeniu każdego tytułu, albo usuwano artefakty takie jak pojawiające się kliknięcia elektryczne w mikrofonach wokalnych, korygowano nadmierne sibilanty do takiego stopnia by nie zagrażało to działanie materii muzycznej utworów. Nie użyto kompresji na żadnym z mono mixów . Czy to zaszkodziło dynamice? Absolutnie nie! Właściwa, jak się zdaje, opieka i żmudne działania jakie zostały podjęte dla zapewnienia melomanom możliwości usłyszenia wielkiej czwórki z Liverpoolu w całej swej okazałości była prowadzona w legendarnym Abbey Road Studios. Czteroletni proces przywracania oryginalnego brzmienia zespołu kończył rygorystyczny test porównawczy z oryginalnymi pierwszymi edycjami winylowymi. Chyba nie ma lepszego sposobu, aby odebrać artyzm Beatlesów niż włożyć CD mono do czytnika odtwarzacza lub longplaya, również monofonicznego, na talerzu gramofonowym. Ta specjalna edycja płyt CD oferuje 10 albumów Beatlesów zapakowanych w kopie okładek winylowych oryginałów z dokładnym odwzorowaniem najdrobniejszych szczegółów.  Wydano również komplet płyt w wersji analogowej we wzorniczo identycznym pudle. Obie płyty ostatnie w dorobku Beatlesów (wyżej podałem szczegóły) są również dokładnymi kopiami oryginalnych winylowych edycji z 1969 i 1970 roku, z tym, że w przypadku „Let It Be” wzorcem była edycja brytyjska, bo amerykańska różniła się tym, że posiadała okładkę rozkładaną (jak na zdjęciu niżej).

W 50 lat od premiery „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” nagrania z tego albumu poddano innemu zmixowaniu. Firmuje to przedsięwzięcie Giles Martin (syn Georga Martina, piątego Beatlesa) i Sam Okell, prezentując muzykę tej płyty w przestrzennym dźwięku stereo 5.1, poza tym poszerzono materiał o nagrania sesji studyjnych. Kto chce niech kupuje kolejne remastery, mixy i diabli wiedzą co jeszcze… Mi wystarczy to co wcześniej wydano, co wystarczająco dobre, co nie odbiega od wzorca z pierwszych wydań.

 

Antonimem The Beatles, wizerunkowym i muzycznym, byli The Rolling Stones. Nie mniej ważni dla gatunku muzycznego jakim jest rock. Co prawda wydali również zestaw „In Mono”, ale tam 15 zebranych płyt stanowi zaledwie cząstkę ich spuścizny artystycznej. The Rolling Stones wydała do 2017 roku płyt… No i problem powstaje, bo trudno je zliczyć, bo obok wersji brytyjskich powstawały z nieco innym zestawem utworów, z innymi okładkami, a nawet tytułami odpowiedniki na rynek amerykański. W każdym razie niektórzy naliczyli sztuk pięćdziesiąt. Opiszę trzy z paru moich ulubionych płyt Rolling Stonesów.


Let it Bleed” z końca 1969 roku, to owoc burzliwego czasu- zmian personalnych w zespole. Żeby wyjaśnić przyczyny odejścia gitarzysty Briana Jonesa muszę cofnąć się do 1965 roku gdy podczas europejskiej trasy koncertowej Jones poznał aktorkę Anitę Palendberg, w której się zakochał. Miała na niego zły wpływ- fatalne uczucie i eksperymenty narkotykowe przysłoniły obowiązki muzyka wobec zespołu. Zaczął się spóźniać się na koncerty podczas tras, spóźniał się też na sesje nagraniowe. Żeby nieszczęść było więcej Anita opuszcza Briana by związać się z Keithem Richardsem (przyjacielem z zespołu). Rok 1967 kojarzyć się mógł Jonesowi koniec przyjaźni z Keithem Richardsem, pogorszenie się relacji z Mickiem Jaggerem, którego irytowało to, że przestał profesjonalnie podchodzić do pracy. Pozycja Jonesa w zespole osłabła mocniej w wyniku odmowy wydania wizy przez amerykański urząd emigracyjny, co uniemożliwiało muzykowi odbywanie trasy koncertowej w USA. Jagger i Richards postanowili zmusić Briana Jonesa do rezygnacji z członkowstwa w grupie. Na jego miejsce przyjęto Micka Taylora, gitarzysty wcześniej odnoszącego sukcesy u boku Johnny Mayalla. Sesje nagraniowe do „Let It Bleed” rozpoczęły się 16 listopada 1968, po przerwie kontynuowano je od 10 lutego – do 2 listopada 1969. Nocą z 2 na 3 lipca 1969 Briana Jonesa znaleziono martwego we własnym basenie.
Zapowiedzią powrotu do bluesowych korzeni był już „Beggars Banquet” wydany rok wcześniej. Płyta odniosła sukces, więc Jagger i Richards postanowili pójść krok dalej- bluesa dociążyć hard rockowym brzmieniem. Na płycie są trzy istotne utwory, które stały się perłami w koronie. Pierwszą perlą jest „Gimme Shelter”, wstrząsające wprowadzenie na płycie, z genialnymi riffami gitarowymi Keitha Richardsa, z ekspresyjną wokalistyką Micka Jaggera i Merry Clayton, przekazujących apokaliptyczne wieści i wspaniałą pracą sekcji rytmicznej rozszerzonej o dodatkowe instrumenty perkusyjne. Wszyscy oni nie muszą namawiać do hipnotycznego dzikiego tańca, ciało bez naszego przyzwolenia zaczyna się kołysać.  Drugą perłą jest „Midnight Rambler”- boogie z ciężką podstawą rytmiczną, pobudzającą do coraz szybszego tempa. Stylowo gra tu Jagger na harmonijce, która jest pierwszoplanowym instrumentem, natomiast Richards obsługuje wszystkie zarejestrowane gitary. To chyba ostatni utwór, gdzie Brian Jones gra… Na congach. Trzecia perła- „You Can’t Always Get What You Want” jest przebogata na wstępie, słychać chór chłopięcy, orkiestrę… Zanikają by oddać pola instrumentom odpowiedniejszym dla rocka , a chór chłopięcy zastępuje chórek żeński. Na koniec wszyscy, chór chłopięcy również, odśpiewują refren. Czy na pewno „Nie zawsze możesz dostać to, czego chcesz”? Ile razy włączam odtwarzacz z płytą „Let It Bee” w środku otrzymuje to czego chcę!
Ach! Zapomniałbym- jest jeszcze czwarta perła, Alę tę wyszukajcie sami…


Sticky Fingers” jest powszechnie uważana za jedną z najlepszych płyt The Rolling Stones. Jest pierwszą wydaną przez Rolling Stones Records (23 kwietnia 1971). Zaczyna się utworem „Brown Sugar”, który został nagrany w legendarnym studio Muscle Shoals w Alabamie. Tytuł jest aluzyjny- mówi o heroinie, o gwałcie na niewolnikach, o seksie międzyrasowym, muzycznie dominują riffy ostrych gitar Richardsa i Taylora, pojawia się też saksofonista Bobby Keys. Ta rytmiczna piosenka została w całości napisana przez Micka Jaggera. Mick Taylor gdy doszedł do zespołu to nie sam, bo z melodyjną płynnością, która była już rozpoznawalna gdy grał solówki  w Bluesbreakers. W „Sway” Taylor buduje piękne improwizacje gitarowe gdy zespół nieznacznie się wycisza. Wraz z „Wild Horses”, refleksyjną balladą w której Mick Jagger opowiada o życiu z Marianne Faithfull.kiedy zmagala się z uzależnieniem narkotykowym, zespół pozwala zwolnić tempo. Po nim znowu ostrzej gitary akordy podają, a sekcja rytmiczna podaje mocniejsze tempo w „Can not You Hear Me Knocking”. W tym utworze jest sporo miejsca dla improwizacji saksofonisty Keysa i Micka Taylora (przypomina w stylu i budowie  improwizacje Erica Claptona z czasów The Cream). Po tych długich improwizowanych rozkołysanych liniach melodycznych znowu zespół zwalnia tempo do wiejskiego bluesa. I znowu rytmiczny rock wyrywa nas z zasłuchania w bluesowe tony. Po nim uspokojone wytrwa do końca płyty wraz z  czterema balladami- między innymi przepiękną  „Sister Morphine”, w której Jagger akompaniuje sobie na gitarze akustycznej, Charlie Watts ustala rytm, Jack Nitzsche na fortepianie ubarwia, ale jest jeszcze ktoś- nietuzinkowy Ry Cooderem, grający niekończącą się improwizację na sidle gitar. Płyta nie tylko muzycznie jest świetną, ale też edytorsko- okładkę z wmontowanym autentycznym zamkiem błyskawicznym w fotografię spodni seansowych zaprojektował… Nie Warhol jak się powszechnie Craig Braun, który wykorzystał fotografię Billy’ego Name’a.
Tą trzecią płytą niech będzie (bo można by wybrać parę innych równie dobrze) „Through the Past, Darkly”.


„Through the Past, Darkly (Big Hits Vol. 2)” jest drugim oficjalnym albumem kompilacją, wydanym w 1969 roku wkrótce oficjalnym po odejściu i śmierci Briana Jonesa i jemu członkowie The Rolling Stones tę plytę dedykowali. W Wielkiej Brytanii wydała ten album Decca Records a w USA London Records / ABKCO Records. Sama lista umieszczonych utworów jest wystarczającą rekomendacją – “Ruby Tuesday”, “She’s A Rainbow”, „Jumpin’ Jack Flash”, „Mother’s Little Helper”, „Let’s Spend the Night Together”, “Honky Tonk Woman”, “Dandelion”, “2000 Light Years From Home”, “Have You Seen Your Mother, Baby, Standing In The Shadow?”, “Street Fighting Man”. Każdy umieszczony utwór na “Through the Past, Darkly” to ekscytujący, twardy, rock and roll z domieszką psychodelii, nowocześnie zagrany przez świetnych muzyków i tych z zespołu i tego szóstego, który ukrywany był za kotarami w trakcie koncertów- pianisty Iana Stewarta. Nawet jeśli tak się zdarzy, że posiada się już ten utwór gdzieś w innym zestawie to i tak będzie się wspaniale bronił w ramach tej kompilacji, bo wszystkie są jak z jednego pnia. Pokazuje też ona, jak stylowo jednorodnym był (jest?) zespołem The Rolling Stones.

 

Pamiętam ten czas gdy młodzi melomani musieli się określać- „lubię Beatlesów, nie lubię Stonesów” lub na odwrót- „Uwielbiam Stonsów, nienawidzę Beatlesów”. W sklepach obuwniczych można było kupić „bitelsówy” lub „rollingstonki”.  Różniły się zasadniczo- „bitelsówy” były półbutami z podniesionymi lekko do góry szpiczastymi noskami z wysokimi obcasami, natomiast „rollingstonki” to tzw. sztyblety – buty do kostek, niesznurowane lecz z gumami po bokach, szpic był zadarty i wysoki obcas jak w „bitelsówach”… Nie była możliwa pomyłka stylu! Cale szczęście był jeszcze jeden zespół- The Animals. Nie godził antagonistów spod znaku The Beatles albo The Relling Stones, ale przynajmniej dawał jakąś „przystań” obu grupom fanów, gdzie mogli się „spotkać bez ryzyka walk”.



The Animals” wydany przez MGM Records we wrześniu 1964 roku Stanach Zjednoczonych, miesiąc przed brytyjskim wydaniem debiutanckiego longplaya (Columbia Records), zawierał tylko 7 wspólnych utworów na 12 jakie umieszczono w obu wydaniach. Amerykańska edycja przedstawia kompozycje nagrane w trakcie ostatnich sesji, a strony „A” i „B” ich pierwszych dwóch singli („Baby Let Me Take You Home” i „House of the Rising Sun”) i jedną stronę B- ” Blue Feeling „(z nowo wydanego singla- „Boom Boom”). Która z wersji- brytyjska czy amerykańska, lepiej reprezentują zespół z tego czasu? Lepiej nie wkraczać na grząski grunt rozważań muzykologicznych, które jedynie wywołają skuteczniejszy drenaż naszych kieszeni. Jeśli zależy nam przede wszystkim na największym ich przeboju „House of the Rising Sun” w oryginalnej wersji monofonicznej (zapewniam- jest znacznie lepsza niż stereofoniczna) to radziłbym wybrać wydanie MGM.  Zresztą czy to będzie wersja MGM czy Columbii to i tak dowiemy się, że zespół reprezentował nurt  zbrukanego nurtu rhythm’n’bluesowyego (wg wzorca Fatsa Domino lub Raya Charlesa) albo nawet czysto bluesowego (John Lee Hooker). Szukał też R & B w utworach rock’n’rollowych kompozytorów spoza zespołu (Chuck Berry). Sukces odnieśli dzięki umiejętnemu łączeniu ciężkiego rockowego rytmu z gatunkiem, który był przecież jego podstawowym budulcem- bluesem. Frontman- Eric Burdon, dysponował głęboką atrakcyjną barwą głosu, która pomagała trafianiu w miłą uszom linię melodyczną. Różniło The Animals z grupami wiodącymi- The Rolling Stones i The Beatles, i to, że wiodącą rolę instrumentalną przejął organista (Alan Price).
Debiutancka płyta The Animals może dziś się wydawać surowa, a nawet wtórna, bo przecież opierała się na kompozycjach nie członków zespołu, lecz uznanych wykonawców R&B. Dopiero wraz ze zmianami personalnymi w 1967 roku, a nawet ciut wcześniej (na płycie „Animalization” z 1966 roku, ale jeszcze nieśmiało), nowy zespół- Eric Burdon & the Animals, staje się twórczym, a nie tylko odtwórczym.
Melomanom, którzy chcieliby posłuchać wyłącznie przebojów The Animals ośmielę się zaproponować trudne poszukiwania pozycji, która w 1966 roku została wydana tylko na rynku japońskim, przez Odeon Records o numerze katalogowym OP 7438. Z kłopotami, ale można ją nabyć również w postaci CD w wersji japońskiej, idealnej kopii płyty winylowej (EMI Records nr kat. TOCP-67956).  Oprócz „Inside Looking Out” można na niej odnaleźć wszystkie znaczące przeboje z pierwszego okresu działalności The Animals z udziałem Alana Price i tu ciekawostkę przekażę- do okładki oryginalnego albumu wydawnictwa Odeon wykorzystano fotografię składu późniejszego, w którym Alana Price’a zastąpił Dave Rowberry (on widnieje na okładce).

 

W USA odpowiedzią na „inwazję” twórczości The Beatles była inwencja twórcza i najwyższy poziom wokalno- instrumentalny grupy The Beach Boys. The Beach Boys adaptowała do swojej wizji rocka wiele stylów pobocznych, między innymi surf rock lub sunshine pop, a deklarację tego typu asymilacji grupa w nazwie zawarła. Ich kompozycje aranżowano na wielogłosowe harmonie i na delikatnie wykorzystywane elektryczne instrumenty, które co prawda bogate w ilość różnorakich brzmień miały być jedynie tłem. Muzyka była złożona i perfekcyjnie wykonana. Teksty propagowały kalifornijski styl życia, ozdabiany surfingiem i jazdą szybkimi samochodami. The Beach Boys bardzo dobrze sobie radzili na listach przebojów, a ich koncepcyjny „Pet Sounds” był jednym z najważniejszych albumów koncepcyjnych „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” The Beatles.

Po wydaniu “Pet Sounds” pojawiło się przełomowe w historii muzyki „Good Vibrations”, więc Brian Wilson rozpoczął wtedy prace nad utworami, które mogłyby być dla niego godnym „towarzystwem”. Historia  tworzenia płyty o tytule „Smile”, która miała zawierać „Good Vibrations”, jest niełatwą i dla zespołu i dla producentów, bo gdy na przełomie wiosny i lata 1967 roku Capitol już zdążył wydrukować 500 tys. okładek dla „Smile” to Brian Wilson postanowił nie kończyć swojego dzieła (w tym czasie załamał się nerwowo). Jak twierdził w dokumencie „Beautiful Dreamer” były trzy powody, dla których „Smile” nie zostało ukończone: pierwszy- uznał utwór „Fire” (Mrs. O’leary’s Cow) za straszny i złowrogi, drugi to fakt sabotowania projektu przez wokalistę i saksofonistę Mike’a Love’a, i trzeci powód, że materiał muzyczny był zbyt eksperymentalny i ludzie nie byli gotowi na taką płytę. Uważa się, że to właściwie był koniec twórczego czasu zespołu (był rok 1967.). „Good Vibrations”, który poza atrakcyjną melodyką charakteryzował się częstą zmianą riffów, efektami echa i skomplikowanymi harmoniami, był trzecim singlem Beach Boys, który osiągnął szczyt Billboard Hot 100. Brian Wilson aranże oparł na zestawie instrumentów rzadko słyszanych w muzyce pop (mieszankę klasycznych, rockowych i egzotycznych instrumentów), co nazwał jako „symfonię kieszonkową”. Ten utwór obecnie traktowany jest jako arcydzieło rocka, okupiony ciężką pracą i muzyków i producentów. W czasach, gdy single pop były zazwyczaj produkowane w ciągu dwóch godzin, ten był najbardziej złożonym i najdroższym, a sesje trwały kilka miesięcy w co najmniej czterech różnych studiach Capitolu. Według pisarza i historyka sztuki Domenica Priore’a produkcja „Good Vibrations” była niepodobna do żadnej innej, ani w sferze muzyki klasycznej, jazzu, muzyki filmowej lub jakiegokolwiek innego rodzaju zapisu. Dziś uważa się, że „Smile” to najbardziej oczekiwany album w historii muzyki pop. To legenda! Jest przedmiotem nieustających spekulacji, że gdyby ta płyta została jednak to znacznie zmieniłyby kierunek poszukiwań twórczych grupy i ustanowiłaby nowe obowiązujące standardy w świecie rocka. To tylko dywagacje, bo prawda jest smutniejsza i bardziej przyziemna- Brian Wilson, najistotniejszy muzyk w grupie, zachowywał się emocjonalnie bardzo niestabilnie, a nawet podejrzewany o chorobę umysłową wywołaną nadużywaniem środków narkotycznych, podobnie jaki wpływ miały choćby na Briana Jonesa czy Syda Barretta z Pink Floyd. „Smiley Smile” zaprojektowano jako uproszczoną wersję ich niewydanej płyty „Smile”. Po nagraniu większości piosenek dla „Smile” Brian Wilson je ukrył. Sesje w domowym studio do „Smiley Smile” tworzyły właściwie nowy materiał nagraniowy, przez krótki czas 6. tygodni. Z ogromnej ilości materiału ze „Smile” Brian Wilson wykorzystał tylko instrumentalne fragmenty  „Heroes and Villains” i codę z „Vegetables”. Piosenka „Heroes and Villains” została całkowicie zmodyfikowana. Natomiast „Good Vibrations”, nagrywane od lutego do września 1966 roku, pojawił się bez różnicy od oryginalnego singla. Brian Wilson podobno sprzeciwiał się umieszczeniu utworu w „Smiley Smile” , ale po raz pierwszy był on przegłosowany przez swoich kolegów z zespołu, którzy uparcie nalegali na jego włączenie. Proces nagrywania był niekonwencjonalny- połączył doświadczenia wyniesione z sesji do „Good Vibrations” z wykorzystaniem nietypowych instrumentów, między innymi rozstrojonego fortepianu czy elektronicznego basu. Carl Wilson (śpiew, instrumenty klawiszowe, gitara) opisywał Smile Smiley jako „bunt zamiast Grand Slam” (Grand Slam – bomba burząca zbudowana przez Brytyjczyków pod koniec 1944 roku). Jego produkcja doceniona przez Beach Boys, ale nie samego Briana Wilsona, co oznaczało jedno- zaczął rezygnować ze swej wiodącej roli w zespole, muzyka na następnych płytach była jedynie wtórną.
Choć wszystkie płyty brzmią wspaniale (nawet dziś), bo przecież nie mogło być inaczej skoro taką wagę zespół The Beach Boys przykładał do brzmień, harmonii, aranżacji i doboru instrumentów, szukałbym mimo wszystko edycji japońskich jako idealnych, na przykład wydanie- Capitol TOCP-50860.

 

Obok tych najważniejszych, jakby w drugim planie, tworzył zespół, który był pomostem pomiędzy wczesnym rockiem a już dojrzałym. Przez ten zespół przewinęli się Eric Clapton, Jeff Beck i Jimmy Page. The Yardbirds, założona w 1963 przez wokalistę Keitha Relfa, basistę Paula Samwell-Smitha, perkusistę Jima McCarty’ego oraz gitarzystów Anthony’ego „Top” Tophhama i Chrisa Dreję. Jak wiele innych w tym czasie grali rock and roll’owo pod wpływem rhythm and bluesa. Gdy miejsce Tophama zajął 18. letni gitarzysta wirtuoz Eric Clapton, muzyka grupy stała się bluesowa, a gitara stała się wiodącym instrumentem.  Po roku1963 The Yardbirds stali się jednym z czołowych wykonawców blues rocka. Jednak współpraca trwa tylko do 1965 roku, bo niespokojny duch gitarzysty podpowiada mu by nabrał doświadczeń się u boku Johnny Mayalla w grupie The Bluesbreakers. Jego miejsce zajął inny wirtuoz- Jeff Beck, który przejął też rolę lidera. Pozostał on w zespole niecałe dwa lata, aż ostatecznie zastąpił go Jimmy Page. Przez krótki okres obaj gitarzyści grali razem (Page był wówczas basistą). W 1968, gdy z grupy odeszło trzech członków i Page pozostał sam ze zobowiązaniami kontraktowymi wobec wytwórni płytowych. Nie miał innego wyjścia jak, zatrudnić trzech muzyków: perkusistę Johna Bonhama, wokalistę Roberta Planta oraz multiinstrumentalistę Johna Paul Jonesa. Nowy zespół nazwał The New Yardbirds. Zmienili nazwę na: Led Zeppelin (o nich napiszę w rozdziale następnym). Wrócę do roku 1965 gdy prym wiódł w The Yardbirds Jeff Beck.

Jeff Beck oraz: Keith Relf (głownie wokale i harmonijka), Eric Clapton (gitara basowa), Jimmy Page (druga gitara), Chris Dreja (gitara rytmiczna), Paul Samwell-Smith (gitara basowa), Jim McCarty (perkusja) zebrali (bo to kompilacja) utwory dla Epic Records i wydali je pod tytułem „Having a Rave Up with the Yardbirds”. Został on wydany w listopadzie 1965 roku, osiem miesięcy po tym jak Jeff Beck zastąpił w zespole Erica Claptona. Blues rockowe granie z elementami psychodelii i hard rocka charakteryzuje tę płytę. „Rave Up” jest albumem najwyższej jakości, więc nic dziwnego, że w Stanach Zjednoczonych i pozostaje najczęściej wznawianym wydawnictwem z katalogu The Yardbirds, często z dodatkowymi materiałami, takimi jak singiel „Shapes of Things” lub nagrania demo dla ich następnego albumu. Kilku krytyków muzycznych wskazywało na wpływ albumu na twórczość innych wykonawców hard rockowy, a magazyn Rolling Stone nazwał go „mostem pomiędzy grupami beatów a psychodelią”. Jakość techniczna „Having a Rave Up with the Yardbirds” w wydaniu Victor (K2HD, o nr kat. VICP-635676) jest szokująco dobra. Dynamika olbrzymia, rozdzielczość doskonała, wolumen instrumentów duży, ich barwa bez zarzutu. Brzmienie jest twarde, a nawet brutalne, ale ostatecznie z hard rockiem do czynienia mamy, więc nawet nie powinno być inne.

 


Kolejne rozdziały:

                                 

 

 

Dodaj komentarz