Rekomendowane wydawnictwa płytowe pop/rock/ballada
(rozdział czwarty)
Poprzedni rozdział opisywał płyty blues rockowe grup z wysp brytyjskich… Ten rozdział poświęcę Amerykanom.
Bracia Allmanowie: Gregg (instrumenty klawiszowe) i Duane (gitara) założyli w 1969 roku zespół Allman Brothers Band. Dołączyli do nich Dickey Betts (gitara), Barry Oakley (gitara basowa), Butch Trucks (perkusja) i Jai Johanny Johanson (perkusja, congi). Wszyscy oni nie byli nowicjuszami, jeszcze przed powstaniem grupy, pracowali jako muzycy studyjni, więc wnieśli do grupy profesjonalizm, doświadczenie sceniczne i techniczne umiejętności. Mało tego- Duane Allman, był jednym z najlepszych gitarzystów rockowych swego pokolenia. W latach 1969/1970 wydali dwie płyty- „The Allman Brothers Band” i „Idlewild South”.
Nie cieszyły się dużą popularnością… Dopiero album z rejestracją koncertów „At Fillmore East” nagranych 11, 12 i 13 marca 1971 roku przyniósł zasłużony sukces artystyczny, ale i komercyjny. Pół roku później Duane Allman ponosi śmierć w wypadku motocyklowym. Jego śmierć nie przerwała działalności grupy. Czwarty album „Eat A peach” kończyli w piątkę. Rok następny był nie mniej tragiczny- Barry Oakley, trzy przecznice od miejsca gdzie zginął Duane, ulega również wypadkowi motocyklowemu. Obrzęk mózgu, pęknięta czaszka i fakt odmowy leczenia szpitalnego tuż po fatalnym zdarzeniu doprowadzają do jego śmierci. Zespół kontynuuje działalność artystyczną z nowymi członkami- pianistą Chuckiem i basistą Lamarem Williamsem – bas elektryczny. W tym składzie nagrali trzy płyty. Problemy narkotykowe i kłótnie doprowadziły do rozwiązania zespołu w 1976 roku. Po trzech latach grupę reaktywowano. Ostatni koncert The Allman Brothers Band miał miejsce 28 października 2014 roku w Beacon Theater w Nowym Jorku. 27 maja 2017 roku zmarł Gregg Allman.
„The Allman Brothers Band” został wydany przez Atco Records i Capricorn Records 4 listopada 1969 roku. Duża część materiału, dobrze przećwiczona na koncertach w ciągu ostatnich miesięcy, łączy blues, jazz i muzykę country. Obejmuje ona, poza kompozycjami- „Do not Want You No More” (Spencera Davisa i Edwarda Hardina) i „Trouble No More” (Muddy Watersa), znaczące oryginały, takie jak ujazzowiony „Dreams” i rockowy „Whipping Post”, wkrótce szczególnie lubiany przez tłumy słuchaczy. Początkowo był podobny w kompozycji do „Dreams”, ale gdy Oakley stworzył ciężką basową linię, na której oparli się gitarzyści- Duane i Betts, wykonując szybkie solówki, utwór zaczął żyć własnym bytem. „Idlewood South” to duży krok naprzód w stosunku do debiutu. Płyta pokazuje zespół w repertuarze nie jak poprzednio zbliżonym do hard rocka, lecz bardziej subtelnym, bardziej wyrafinowanym. Już od wstępu jest swojsko- „Revival” tworzy radosny nastrój, z refrenem chóralnym na tle rytmu perkusji i tamburyna, z nieodłącznymi atrakcyjnymi duetami gitarowymi Duane Allmana i Dicki Bettsa. Ujmująca melodia sugeruje to co tekst zawiera- „ludzie, możecie to poczuć, miłość jest wszędzie!”. „Midnight Rider” to dwa tematy- jeden balladowy, a drugi rockowy, które się pojawiają kolejno, nakładają się odpowiednio dźwięki akustyczne i elektryczne. W „In Memory of Elizabeth Reed” gitary unisono podają piękną melodię, która jest odskocznią w części środkowej dla improwizacji gitarowych, ale nie tylko, bo i to dobry czas dla inwencji twórczej organisty. W części improwizowanej tempo narasta i wreszcie muzycy przestają grać… Prócz perkusistów. Powrót do tematu głównego kończy 7. minutowy utwór, który stanie się jak „Whipping Post” jednym z ulubionych przez fanów blues rocka. Basista Berry Oakley przyjmuje rolę wokalisty w „Hootchie Coochie Man” co zaskakuje. Radzi sobie dobrze, więc pozostali muzycy tryskają energią, wspierając basistę w nowej roli. „Please Call Home” i „Leave My Blues at Home” to nadal wysokie loty blues rockowej gry- rozkołysanie, dramaturgia w głosie Gregga, ciekawe linie melodyczne to atuty tych realizacji. Dziś można ocenić te płyty trafniej niż wtedy gdy dopiero torowali sobie drogę do sławy. Obie płyty obecnie zalicza się do klasyki rocka.
Czas pokazuje, które nagrania opierają się degradacji, a które należy traktować wyłącznie jako produkty epoki, która dawno przeminęła. Rock jest szczególnie podatny na to jak jest postrzegany w określonym momencie historycznym. Żeby zrozumieć dlaczego pewni wykonawcy stają się wpływowymi najczęściej trzeba wziąć pod uwagę kontekst społeczny lub polityczny, a nawet wpływ mody. Przykładem na to jak obojętnie potrafi potraktować publiczność, media i krytycy znakomitą twórczość, w momencie jej pojawienia, jest historia Sixto Rodrigueza:
„Rod Riguez” (pseudonim nadany przez wytwórnie Impact), wydał singiel „I’ll Slip Away” w 1967 roku. Bez powodzenia. Nie rejestrował nowych kompozycji przez trzy lata dopóki nie podpisał kontraktu z Sussex Records. Dwa nagrane albumy pod swoim nazwiskiem dla Sussex- „Cold Fact” w 1970 roku i „Coming from Reality” w rok później również przepadły w masie niesprzedawalnej produkcji. W trakcie nagrywania trzeciego albumu, który nigdy nie został wydany, Sussex zbankrutował, a Rodriguez nie widząc efektów swojej pracy zrezygnował z kariery muzycznej. Od tego momentu pracował jako robotnik budowlany, zachowując społecznikowską aktywność, której celem była poprawa życia mieszkańców klasy robotniczej. Kilkakrotnie ubiegał się o najwyższe stanowiska w urzędach publicznych miasta Detroit. Bez powodzenia. Nieco później, za sprawą A&M Records, odnotowano dobre wyniki sprzedaży płyt Rodrigueza w Botswanie, Nowej Zelandii, Południowej Afryce i Zimbabwe. Gdy USA go nadal nie znała, Afryka i Australia uważała Rodrigueza za gwiazdę pierwszej wielkości. „Cold Fact” zdobyła platynową płytę w Afryce Południowej i pięć razy platynę w Australii.
Zła passa zaczęła się zmieniać w czas sukcesów dopiero po ponownym wydaniu albumów w Stanach Zjednoczonych przez Light in the Attic Records w latach 2008 i 2009. Bomba wybuchła w 2012 roku gdy film dokumentalny „Search for Sugar Man” opowiadający historię barda z lat 70. został nagrodzony Oscarem. W tym momencie największe amerykańskie stacje telewizyjne starały się poświęcić czas antenowy wokaliście i gitarzyście, który nie zasłużył na zapomnienie. Zresztą w 2012 roku też telewizji nie zależało na zrekompensowaniu krzywd bardowi, który nie był gorszy od Dylana czy Tima Hardina, lecz jedynie na wykorzystaniu komercyjnym chwil zainteresowania publiczności odkryciem. Rodriguez wydaje się odporny na nieszczere gesty mediów- pieniądze, które leją się szerszym strumieniem rozdaje potrzebującym, gdy sam nie zamierza niczego zmieniać w swoim życiu codziennym. Nadal mieszka w dzielnicy wiktoriańskich domów w Detroit (Woodbridge), nie mając własnego telefonu lub telefonu komórkowego. Czasami odwiedza bary w pobliżu Woodbridge i Midtown Detroit, na przykład pub Old Miami, gdzie niegdyś koncertował dla nielicznej miejscowej publiczności.
Zagubiony klasyk z 1970 roku jest psychodelicznym rarytasem utytłanym w kolorycie prawdziwego twardego życia, miłości, ubóstwa, i buntu. Chwytliwe utwory zaaranżowane w taki sposób by dać gitarowym akordom dodatkowych barw wziętych z orkiestrowego instrumentarium. Nie ma tu przesady- to bardziej dodatkowe dźwięki innych instrumentów niż gitary, tym bardziej to nie śpiew na tle orkiestry. Poziomem ta płyta nie odbiega od najlepszych pozycji Tima Hardina lub Donovana, zresztą najbardziej mi ich twórczość przypomina. O tym, że płyta pochodzi z czasów hippisów zdradza jedynie swoista instrumentacja, a nie brzmienie instrumentów, które jest na najwyższym poziomie.
Niektórzy twierdzą, że źle przeprowadzona kampania marketingowa płyt Rodrigueza zaprzepaściła talent na miarę Boba Dylana. Może tak, może nie… Nigdy się nie dowiemy. Bob Dylan od początku miał dobrą prasę. Melomani go uwielbiali- w Ameryce, Europie, Azji, Afryce i Australii. Od pierwszej płyty był pod opieką potężnej firmy- CBS Records.
21. letni Bob Dylan nagrał dla Columbia Records swój pierwszy album zatytułowany „Bob Dylan” (1962 rok) z tradycyjnymi amerykańskimi piosenkami folkowych, bluesowymi i gospel. Tylko dwa utwory były autorstwa Dylana. Pierwszy album Dylana sprzedawał się tak źle, że tylko dzięki wstawiennictwu John’ego Hammonda i Johnny’ego Casha kierownictwo Columbii nie zerwało kontraktu z młodym twórcą. Kolejny album- „The Freewheelin’ Bob Dylan” (z maja 1963 roku) zawierał poza dwoma, autorskie piosenki, wzorowane na twórczości Woody’ego Guthriego i Pete’a Seegera. Akustyczne ballady z poetyckimi, politycznie zaangażowanymi tekstami stały się szybko głosem pokolenia, a pieśń „Blowin’ in the Wind”, która weszła do kanonu ballady rockowej, stała się wielkim przebojem. Album „Times They Are-Changin” (z 1964 roku) otwiera tytułowy utwór, który jest jednym z większych przebojów Dylana. ” Ballad of Hollis Brown ” została nagrana w czasie sesji do „The Freewheelin 'Bob Dylan”. Nie trafiła na płytę. Ponurą historię o ojcu zabijającym swoją głodną rodzinę umieszczono na tej trzeciej płycie w dyskografii Dylana. Następne ballady są również smutne. W „North Country Blues” opowiada historię firmy wydobywczej przenoszącej działalności do krajów, w których koszty pracy są niższe niż w USA. Narratorem jest kobieta- żona górnika, który stracił pracę. Gdy wsłuchać się w melodie to się słyszy, że Dylan zafascynowany był folklorem irlandzkim, a ta płyta to wyraźniej pokazuje niż pozostałe. Wszystkie utwory „Another Side of Bob Dylan” zostały nagrane w czasie jednej sesji, w nowojorskim Columbia Studios w dniu 9 czerwca 1964. Podobnie jak na poprzednich albumach Dylan akompaniując sobie na gitarze akustycznej i harmonijce (z fortepianem na „Black Crow Blues”), teksty wskazują nowe kierunki, w których poruszać się będzie w przyszłości. Spośród 11 piosenek tylko „Chimes of Freedom” łączy poezję z komentarzem społecznym, co do tej pory tak mocno utożsamiano z głosem pokolenia. Bob Dylan nie porzucił protest songu jako formy wypowiedzi, on po prostu zmienił ton, złagodniał. Zastąpił je zabawniejszym wyrażaniem się.
Dylan, który nie chciał wiecznie odcinać kuponów od sukcesów jakie przyniosły mu akustyczne ballady, postanowił zelektryfikować brzmienie, zapraszając do współpracy muzyków sesyjnych, a później znakomitych The Band. Był rok 1965. Koncertom Dylana towarzyszyły gwizdy publiczności. Melomani szybko wybaczają zdrady (tak oceniano porzucenie przez Dylana konwencji folkowej) gdy artysta przebój stworzy, a „Like a Rolling Stone” takim się stał. Zanim pojawił się ten przebój nieśmiało wprowadzał zespół towarzyszący na płycie „Bringing It All Back Home”, na której nadal na większości utworów pojawia się wyłącznie on sam z gitarą i harmonijką. Singiel „Like a Rolling Stones” poprzedzał longplay „Highway 61 Revisited” już w całości “zelektryfikowany”. Album „Highway 61 Revisited” pozostał jednym z najbardziej cenionych dzieł Dylana. Biograf Anthony Scaduto chwali ją jako „jeden z najbardziej genialnych albumów popu, jaki kiedykolwiek powstał. Jako rock, przebija się do rdzenia muzyki – ciężka jazda bez fanaberii, bez samoświadomości”. Na pewno to szokująca mieszanina rockowej energii, radykalnej elektrycznej muzyki z tekstami, które są wybitne.
Krytycy często oceniają „Blonde na Blonde” (siódmy album Dylana) jako jeden z największych albumów wszech czasów. Nagranie tego albumu sprawiło artyście wiele trudności, mimo że pomagał mu Al Kooper (organista współpracujący z Dylanem w czasie sesji do wcześniejszych albumów). Miał także do dyspozycji grupę The Hawks, która towarzyszyła mu na występach (później nazwali się The Band) i której muzycy byli idealnie zgrani, ale i to nie ułatwiało nagrań, bo sesje były przerywane trasami koncertowymi, bo nieprzygotowany był Dylan do nowego albumu- nie miał gotowych tekstów, ani muzyki. Sesja nagraniowa w Nowym Jorku nie rokowała dobrze, więc przeniesiono ją do Nashville. Praca Dylana w studiu przypominała pracę jazzmenów, czyli uważał, że istotna jest rejestracja spontanicznego wykonania danego utworu. Natomiast w większości wypadków istotą muzyki rockowej była jej komercyjność, a więc wiązało się to z dążeniem do nagrania „idealnej” wersji, dlatego ulepszano nowe wersje aż do skutku. Gdy nagrano 11. minutowy „Sad Eyed Lady of the Lowlands”, który mial zająć całą stronę płyty winylowej, Dylan zaczął rozważać nagranie podwójnego lonplaya. Praca z Dylanem była uciążliwa, więc żeby ułatwić realizację sesji Al Kooper spotykał się w dzień z Dylanem, by uczyć go podstawowej struktury utworu, nad którym mieli pracować wieczorem w studio. Gdy w studio Dylan pracował na swój sposób nad utworem, Kooper ćwiczyl z resztą muzyków. Sesje przebiegły coraz sprawniej, bo muzycy pomału oswojali się z metodą pracy Dylana, mniej było też stresów i frustracji. W efekcie powstały takie klasyki jak- „Just Like a Woman”, „I Want You” czy „Rainy Day Women No. 12 & 35”. Albumem „John Wesley Harding”, z roku 1967, Dylan powraca do muzyki akustycznej i folkowych korzeni, co spotkało się z dobrym przyjęciem przez krytyków i fanów. Komercyjna wartość została uznana za niezwykłą, skoro sam Dylan nie dopuścił do nabrzmiałej promocji. „All Along the Watchtower” stał się jednym z jego najpopularniejszych utworów, a przyczyniło się też do tego sukcesu wydanie bardzo udanej wersji wykonywanej przez Jimi Hendrixa. Tym razem sesje trwały krótko. Dylan przywiózł do Nashville zestaw szkiców piosenek. Producent Bob Johnston wspomina: ”przebywałem tam w motelu Ramada Inn, Dylan grał mi swoje piosenki i zasugerował, że po prostu użyjemy tylko basu, gitary i perkusji”. I rzeczywiście Dylan co prawda ponownie nagrywał z zespołem, ale instrumentów bylo tylko niezbędna ilość. Użyto tylko sekcji rytmicznej złożonej z perkusisty i basisty, natomiast na harmonijce, gitarze, fortepianie grał sam Dylan, oczywiście też śpiewał.
Przerwę omawianie kolejnych płyt Dylana, bo na „John Wesley Harding” kończy się epoka płyt monofonicznych wydawanych przez CBS Records. Na tej też płycie kończy się zestaw ośmiu płyt zebranych w pudle „The Original Mono Recordings” (październik 2010 roku, Sony/Legacy Recordings , nr kat. 88697761042).
Nagrania mono są niezbędne, jeśli się jest fanem Dylana. Wczesne albumy Dylana bez udziału zespołu towarzyszącego zawsze brzmiały dziwacznie w stereo, jedynym dostępnym formacie na CD do niedawna. Kiedy pojawiły się wersje mono, lub wyszukało się pierwsze wydania na LP, można było prawdziwie wczesne utwory Dylana docenić. Nagrania muzyki jazzowej i pop w wersjach mono z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych mają całkowicie inne brzmienie niż stereo. Najlepsze przykłady, o których warto pomyśleć, aby zilustrować ten punkt widzenia, to mono edycje „The Shape of Jazz to Come” Ornette Colemana lub wczesne nagrania Milesa Davisa dla Prestige Records, w których bez rozdzielenia stereofonicznego można naprawdę poczuć rzeźby dźwiękowe, które tworzyli w scenie muzycznej. Wersje stereo płyt z początków lat 60. były sztucznym tworem, przez co zamiast jednego Dylana uzyskiwało się wrażenie grających dwóch na gitarze i harmonijce, oraz jednego śpiewającego.
Następne płyty Dylana nagrywano wyłącznie w wersji stereo i przede wszystkim tym różni się, poza samymi kompozycjami, płyta „Nashville Skyline” i „John Wesley Harding”. Album „Nashville Skyline” nagrywał ten sam personel muzyków, który został poszerzony o trzech, a jeśli doliczyć Johnny’ego Casha to o cztery osoby. Charakter muzyczny kojarzył się z muzyką country. Dylan zawsze lubił ten gatunek muzyczny- w dzieciństwie słuchał Hanka Williamsa i Lefty’ego Frizella, obok rock and rolla. Okładka drażnila wszystkich jego fanów uważających go za proroka miejskiego „podziemia”. Uśmiech i dłoń przyłożona do kapelusza musiały być przez większość fanów odebrane jako kolejna wymierzona przeciwko nim prowokacja Dylana. „Nashville Skyline” prezentuje łagodną, bardzo melodyjną muzykę, śpiewaną czystym, mocnym głosem (na ile mógł sobie wokalista pozwolić), o który nikt nie posądzał Dylana. Album stał się jednym z najlepiej sprzedających z katalogu Dylana, a tym samym ugruntował jego pozycję na rynku komercyjnym. Stało się tak, bo obok atrakcyjnych utworów- „I Threw It All Away”, „Tonight I’ll Be Staying Here with You”, była „lokomotywa”- piosenka „Lay Lady Lay”, która śmiało wspinała się po najwyższych pozycjach list przebojów. Jedni melomani się tą płytą zachwycali (na przykład ja), a inni uważali ją za zbyt ugrzecznioną, schlebiającą najniższym gustom. Album miał przeciwników nawet w samej Columbii. Nalegali na Dylana, aby usunął chociaż z tytułu albumu słowo „Nashville”. Artysta pozostał przy swoim i tym samym przyczynił się do rozwoju country rocka. „Nashville Skyline” to klejnot konstrukcji- wstęp rozbudza oczekiwania co do dalszej części płyty, bo fantastyczny duet z Johnny Cashem zapowiada jedynie emocje ze styku nowicjusza w świecie country music ze „starym wyjadaczem” tej sztuki. Już następny utwór, instrumentalny „Nashville Skyline Rag”, wprowadza uczucie niepewności- co też się dalszej części płyty wydarzy? Po nim pojawiają się dwie miłosne w treści piosenki. „I Threw It All Away”, świetnie zespala muzykę z treścią: „Miłość jest wszystkim, czego potrzebujemy. To sprawia, że świat się kręci.” W przeciwieństwie do wcześniejszego ” It’s not me, baby „, w którym Dylan, przedstawia siebie jako kogoś kto nie popadał w głębokie uczucia, teraz stara się być „kochankiem i nikim więcej”.
Pod wieloma względami „Nashville Skyline” osiąga to co wydaje się artystycznie trudne: głęboko humanitarną rozprawę o szczęściu. Płyta jest tą najlepszą w dorobku Boba Dylana, a jeśli ktoś sądzi inaczej to się zapewne myli.
Inną z listy moich ulubionych jest „New Morning” z 1970 roku. Chyba wiem dlaczego jest jedną z ulubionych… Bo od pierwszego dźwięku po ostatni nie znajduję wad. Zresztą ani mi w głowie szukać, skoro album rozpoczyna ” If Not for You „, sentymentalna piosenka, beztroska w muzycznym wyrazie (jedyna wybrana na singiel z „New Morning”). Ten cudowny bezpretensjonalny utwór wykonywany był z powodzeniem również przez George’a Harrisona (na albumie „All Things Must Pass”) i Olivię Newton-John (album „If Not for You”).
Jak nie lubić płyty, która ma w sobie taką perłę jak w rytmie walca „Winterlude”, humorystyczną pieśń o miłości skierowanej do dziewczyny o imieniu Winterlude., albo utwór „If Dogs Run Free” o charakterze jazzowym, osadzonym na schemacie bluesowym i do tego „przesiąknięty dymem papierosowym” jakiejś knajpy. Gdy Dylan prowadzi melorecytację, na tle onomatopeicznych dźwięków wydawanych przez Maerethy Stewart, przywodzi na myśl flirt w klubie jazzowym, bez użycia słów sugerujących zamiary rozmówcy (Dylana). To równocześnie rozważania na temat wolności człowieka (artysty?) w jego wyborach. Może te rozważania dość próżne przecież mają tylko zrobić wrażenie na słuchaczce (słuchaczach)? Ja nie wiem… W istocie „If Dogs Run Free” jest 12-taktowym bluesem granym w wolnym tempie z improwizującym fortepianem. Całość brzmi jak jam session. Maeretha Stewart z jednej strony wydaje dźwięki wyrażające zainteresowanie tym co Dylan wygłasza, a z drugiej ”krąży” wokół melodii tworzonych na fortepianie i gitarze. Te „rozmowy” między fortepianem, gitarą i piosenkarką są też komentarzem do snutych rozważań poety. To majstersztyk!
W „New Morning” Dylan nie starał się by płyta była bardziej oryginalna niż te, które do tej pory wydał. Jednak aranż, urozmaicony sposób wykorzystania chórków, większy udział Dylana w roli pianisty, różnorodność gatunkowa, stawia płytę w rzędzie największych dokonań artysty. Tradycyjnego brzmienia użył Dylan w „New Morning”, „The Man In Me” i „Three Angels”, w nich gitara akustyczna jest instrumentem wiodącym, ale w przeciwieństwie do wcześniejszych kompozycji Dylana, utwory są prowadzone bardzo wolnych tempach, dodając uspokojenia do ogólnego wyrazu muzycznego albumu. Album kończy hymn do Boga- „Father of Night”. Kolejna piosenka z wiodącą rolą fortepianu, na którym gra sam Dylan, i z fantastycznym chórkiem, który nuci powtarzającą się tę samą frazę, która uzupełnia główny temat utworu. Linia melodyczna ostatniego na płycie utworu jest uboga, ale jakże piękna! Żaden z utworów umieszczonych na płycie nie jest podrzędny, żaden nie jest pustym wypełniaczem, słuchać ich można więcej niż jeden raz bez obawy, że mogą się znudzić. Jest lepiej niż można przypuszczać- z każdym przesłuchaniem rośnie chęć do ponownego odtworzenia, tym bardziej że jest nagrana nieskazitelnie- z dobrym wypełnieniem w harmoniczne, dzięki czemu wolumen instrumentów jest duży oraz ze świetnie zbudowaną sceną w szerz i w głąb co daje specyficzny klimat spektaklu bardziej kabaretowego niż rockowego.
Ten rozdział „ubiorę” w formę ramową, bo zamiar mam taki- skoro rozpocząłem tzw. southern rockiem to i nim skończę. Analogia będzie pełniejsza- rozpocząłem zachwytami nad dwoma pierwszymi albumami The Allman Brothers Band, a skończę omówieniem dwóch pierwszych wydawnictw grupy Lynyrd Skynyrd.
Lynyrd Skynyrd to nie zespól, to klub zabijaków. Właściwie powinienem napisać w czasie przeszłym, ale o tym za moment. Wokalista Ronnie Van Zant, rozwiązywał zwykle problemy przy pomocy pięści, nie tylko tłukł po zębach Billy’ego Powell’a. Ale też przemieniał niechęć perkusisty Bobiego Burnsa do odegrania pewnej piosenki w aprobatę przykładając do jego skroni rewolwer: „Zagraj tę pieprzoną piosenkę albo rozsadzę ci mózg po tym pokoju!”. Pozostali też nie byli łagodnymi, zwłaszcza wtedy gdy wypili więcej Jacka Danielsa niż lekarze zalecają. Ozzy Osbourne (wokalista Black Sabbath) wspominał: „Gitarzysta wchodzi na scenę z bandażem na ręce, a wokalista z bandażem na głowie i przytulają się do siebie mówiąc: „Przepraszam, bracie – kocham cię, człowieku„”. W międzyczasie, pomiędzy jedną walką a następną, potrafili tworzyć piękną muzykę na płyty i na koncertach. „Klub zabijaków” mógł stworzyć wiele wspaniałej muzyki, o czym świadczy ostatni ich wspólny album ‘Street Survivors”, ale wyczarterowany samolot Convair CV-300 rozbil się na zalesionym bagnie poza Gillsburg w stanie Mississippi, 20 października 1977 roku, zabijając Ronniego Van Zanta (wokalistę i autora tekstów), gitarzystę Stevego Gainesa, drugą wokalistkę Cassie Gaines i kilka innych osób.
Dzięki wsparciu Ala Koopera (organisty współpracującego z Bobem Dylanem) Lynyrd Skynyrd podpisalo kontrakt z MCA Records w 1971 roku. Tak zaczyna się historia profesjonalnego grania przez ten zespół. Al. Kooper też zajął się wyprodukowaniem ich pierwszej plyty- „(pronounced ‘leh-‘nérd ‘skin-‘nérd)”. Niepokojącym biciem w perkusję się ta płyta zaczyna- w utworze „I Ain’t the One”. Van Zant warczy: „Teraz powiem ci wyraźnie, kochanie / co zamierzam zrobić…”. Gitarzysta przyjmuje główną rolę w prowadzeniu tematów na tle sporadycznych akcentów fortepianowych. Jasne już od wstępu jest, że zespół będzie preferował mocną riffową muzykę z domieszką country i bluesa. Następny utwór zapowiada, że będą opierali swoje produkcje o piękne melodycznie refreny. „Tuesday’s Gone”, być może najpiękniejsza piosenka Lynyrd Skynyrd, ubarwiono mellotronowymi dźwiękami współpracującego akurat Koopera, słodko brzmiącą gitarą Rossingtona. Przemiennie na płycie obaj gitarzyści- Gary Rossington i Allen Collins, stają się raz prowadzącymi, a raz towarzyszącymi. „Simple Man” rozpoczyna się cichą grą gitarzysty, zapowiadającą balladę… I tak mogłoby się wydawać nawet po narracji wokalisty, który snuje opowieść, ale co jakiś czas wzniecana jest burza z agresywnymi riffami gitarowymi wspieranymi mocnymi akcentami sekcji rytmicznej. Ballada nie jest już balladą, a hard rokową zbuntowaną wypowiedzią. Te mocniejsze utworu przeplatane są osadzonymi w tradycji południa Stanów Zjednoczonych, na przykład w „Things Goin’ On” pojawia się boogie-woogie na fortepianie tu wiodącym instrumencie, albo czysty wiejski blues grany przez Rossingtona na slide gitarze, harmonijkę ustną (Steve Katz), mandolinę (Al. Kooper) w „Mississippi Kid”. Lynyrd Skynyrd, nie anioły, nikt im nie mógł już przeszkodzić (poza losem) w robieniu świetnej muzyki… Posłuchaj rozkazu Van Zanta: „Włącz to!”
Debiutancka płyta Lynyrd Skynyrd była (i jest) świetna, ale „Second Helping” była(i jest) jeszcze lepsza! Rozpoczyna ją wielki przebój, z którym od czasu wydania grupa jest utożsamiana. „Sweet Home Alabama” to nieoficjalny hymn południa Stanów Zjednoczonych, ma świetny rytm, gitarowe słodkie solówki, wsparcie damskich chórków, a na koniec fortepian z boogie motywem, który doprowadzi do finału. „I Need You”- ballada stonowana i poważna, w powolnym tempie (leniwie, choć tu to słowo nie jest chyba odpowiednie) rozwija się przez prawie siedem minut. Gitary grają unisono bardzo chwytliwą melodię od wstępu po koniec. Posłuchaj i daj się jej ponieść… Później energia rozpiera muzyków w fantastycznym „Workin’ for MCA”, oparty o bardzo nośny, kołyszący riff, wsparty ostrymi gitarowymi solówkami. Rockowej energii nie brakuje także w „Swamp Music” i „The Needle and the Spoon”. Grupa co prawda buduje repertuar na swoich kompozycjach, ale ma swoich faworytów i pośród utworów z dorobku innych kompozytorów. Na finał „Second Halping” zespół wybrał bezpretensjonalną kompozycję J.J. Cale’a- „Call Me the Breeze”.
Obie płyty pokazują gdzie jest ich- grupy Lynyrd Skynyrd, miejsce na scenie rockowej południa Stanów Zjednoczonych, a gdzie miejsce w szeregu innych…
Kolejne rozdziały: