Norman Granz,

 

urodził się w Los Angeles 6 sierpnia 1918. Jako nastolatek zaprzyjaźnił Lee Youngiem, młodszym bratem saksofonisty o imieniu Lester (Lester Young innowator wśród saksofonistów). Phil Schaap, nadawca radiowy, który uczy historii jazzu w Princeton, powiedział, że przez Lee, pan Granz zyskał wejście na jam sessions, a tym samym stał wielbicielem tej formy sztuki. Norman Granz nigdy nie grał na żadnym instrumencie. Kolekcjonował płyty. Namówił Billy’ego Berga, właściciela klubu „The Trouville” w Los Angeles, żeby w niedzielne wieczory pozwolił mu organizować jam session, nie tylko dla białych bywalców. Udało się- jam sessions zyskały dużą popularność. Skoro tak, to może warto zorganizować koncerty w dużej sali? W sali miejscowej filharmonii? Koncert pod nazwą. „Jazz at the Philharmonic” odbył się pewnej niedzieli w 1944 roku. Odniósł wielki sukces, który zapoczątkował cykl podobnych imprez, skupiając w ten sposób największe gwiazdy jazzu. Podkreślał: „moi muzycy mieli być traktowani z takim samym szacunkiem jak Leonard Bernstein czy Heifetz, ponieważ byli tak samo dobrzy”. Norman Granz, ten gburowaty impresario (jak go widziano), spopularyzował swoistą grupę objazdowych muzyków, która przekonywała do jazzu przenosząc się z  zadymionych, hałaśliwych barów i sal tanecznych, do wystawnych sal koncertowych. Granz nie mógł pogodzić się z segregacją rasową, która w okresie największych dokonań jazzu była obowiązującą zwłaszcza na południu USA. Nie była normą dla Granza. Nalegał, i dostawał to w umowach, że w organizacji podróży i zakwaterowania dla swoich muzyków, nie może być  jedna rasa ludzi separowana od drugiej rasy. Toczył batalie by czarnoskórzy muzycy, którzy przeważali w środowisku muzyków jazzowych, byli traktowani na równi z białymi muzykami. Regułą było, że gdy na sali segregowano ludzi odmawiał udziału w koncertach. W 1955 w Houston posunął się do tego, że usunął z widowni tablice z napisami: „Biali” i „Czarni”, mimo że zapłacił karę pieniężną w wysokości 2 000 USD (co było na ówczesny czas sumą ogromną) to cel osiągnął. Granz wykorzystywał koncerty przez siebie organizowane do rejestrowania na płyty, stając się tym samym pionierem nagrań koncertowych („live”). Sukcesy, bo znakomitości jakie zdołał namówić do przedsięwzięcia mu pomogły, umożliwiły założenie wytwórni płytowej Clef Records już w dwa lata później. W 1953 stworzył następną – Norgran Records, a w 1956 połączył w jedną markę – Verve. Szefował jej do 1961 roku, do czasu sprzedaży koncernowi MGM. Norman Granz czego się nie chwycił to w złoto przemieniał. Stał się szybko pierwszym jazzowym milionerem, ale też dbał o współpracujących z nim artystów, zapewniając im sowite wynagrodzenie i najlepsze warunki pracy. Był nie tylko organizatorem nagrań, właścicielem wytwórni płytowych ale i menedżerem. Opiekował się Ellą Fitzgerald, Oscarem Petersonem i Joe Passem.

Na grę na najwyższym poziomie mógł liczyć, bo i dobierał muzyków umiejętnie. Byli wybitnymi indywidualnościami, wyjątkowymi artystami. Cannonball Adderley, Louis Armstrong, Count Basie, Ray Brown, Nat „King” Cole, John Coltrane, Duke Ellington, Bill Evans, Ella Fitzgerald, Stan Getz, Dizzy Gillespie, Stéphane Grappelli, Coleman Hawkins, Billie Holiday, Jo Jones, Barney Kessel, Modern Jazz Quartet, Thelonious Monk, Gerry Mulligan, Charlie Parker, Oscar Peterson, Bud Powell, Clark Terry, Sarah Vaughan, Ben Webster, Lester Young… Tu tylko niektórzy wielcy, można by tak wyliczać jeszcze długo.

Dzisiejsze możliwości techniczne pozwalają na odtworzenie arcydzieł wczesnego jazzu. Bebop, cool jazz i hard bop, jest  w ostatnich kilkunastu latach częściej przywracany do życia niż kiedykolwiek wcześniej, a to przecież czas największej aktywności i największych sukcesów Normana Granza. Częstokroć realizatorzy, ratujący nagrania od zapomnienia, nie mają już dostępu do taśm, więc zmuszeni są do odtwarzania sesji nagraniowych z szelakowych płyt 78. obrotowych. Weźmy z półki z płytami trzy Lestera Younga. Pierwsza z nich- „Lester Young Trio” wydany po raz pierwszy w 1951 przez Merkury Records (MG-C-104)

Na bębnach – Buddy Rich, na pianie- Aye Guy. Kto? Aye Guy! To Nat King Cole, który był w tym czasie związany kontraktem z inną firmą musiał się przykrywać aliasem. Na tenorze oczywiście Young, a opiekował się produkcją Norman Granz. Dzisiejsze edycje, wspaniale brzmią, oddają- i wielkość instrumentów, i ich naturę, i czar jamowania (w pewnym momencie słychać podśpiewywanie Buddy Richa, gdy prowadzi dialog  z pianistą w „I’ve Found a New Baby”). W tle słyszy się trzeszczenie ścieżek zdartej płyty. O dziwo to nie  przeszkadza! Przenosi w inny czas, a nostalgia za latami bebopu  staje się znaczącą wartością artystyczną. Bliska przyjaźń, łączyła Lestera Younga z Billie Holiday (to on nazwał ją Lady Day). Nagrania, które są zapisem jej głosu sięgają aż do roku 1935. Wtedy podpisała swój pierwszy kontrakt z wytwórnią Brunswick Records. Dokumentem współpracy Billie Holiday z Normanem Granzem był 10’ longplay „Billie Holiday at Jazz at the Philharmonic” wydane w 1954 roku, choć nagrano ten materiał w czasie koncertu JATP w Los Angeles w 1946 roku. Już nigdy nie miała Billie brzmieć  wspanialej. Dwa lata wcześniej- w 1952 roku wytwórnia Granza wydała płytę „Billie Holiday Sings”.

Bezsprzecznie nagrania dokonane w latach 1935-1942 można postawić obok najpiękniejszych kart historii jazzu. Naturalna łatwość i lekkość, z jaką Holiday interpretuje jazz wynika po trosze też ze wsparcia znakomitych akompaniatorów. Nagrywa i koncertuje z Bennym Goodmanem, Fletcherem Hendersonern, Countem Basiem, Johnnym Kirbym. W 1935 roku realizowała sesję nagraniową z orkiestrą pianisty Teddy Wilsona, który nie ukrywał, że styl śpiewania Billie nigdy mu nie odpowiadał, ale też nie przeszkadzało to osiągać w studio nastrój klubowego jam-session. Taki sposób realizacji bardzo odpowiadał Billi i przyczynił się znacznie do sukcesu nagrań. A może i teraz przyciągać nowych melomanów, znudzonych kliniczną czystością obecnych doskonałych pod względem technicznym nagrań w równym stopniu co i bezdusznych. Na dwa lata przed wydaniem „At Jazz at the Philharmonic”, w 1952 roku, wytwórnia Granza wydała pierwszą płytę Billie Holiday „Sings”. Inne tytuły pojawiające się wyniku współpracy Granza i Holiday z czasu 1952/55 poza wymienionym to: „Velvet Mood”, „Lady Sing The Blues”, „An Evening With Billie Holiday”. Nie miała skali głosu Sarah Vaughan czy Elli Fitzgerald, nie mogła czuć się swobodnie w szerokim repertuarze. Aranże podkreślały spokojny śpiew Lady Day w melancholijnych balladach: „Strange Fruit” „Body And Soul”, „Solitude” i „God Bless The Child” i wielu pozostałych. Szef jednego z nowojorskich klubów narzekał, powtarzając pieśniarce: „Śpiewasz za wolno. Brzmisz, jakbyś zasypiała”. Rzeczywiście postronnym słuchaczom interpretacja wydawała się pozbawiona jazzowej ekspresji, ale właśnie powściągliwość, przebijający się ból egzystencjalny, blues, był w muzyce lady Day najistotniejszy. Jej głos wyrażał zawsze smutek, melancholię z taką szczerością jakiej nikt ani przed nią, ani po niej nie zdołał wyrazić. Jest jeszcze coś co wyróżniało śpiew Holiday- „Nie wydaje mi się, że śpiewam. Zawsze czułam, jakbym grała na trąbce”, mawiała. I rzeczywiście była traktowana przez wirtuozów saksofonu, trąbki i fortepianu jako na równi sobie instrumentalistkę. „Staram się naśladować moich idoli, Lestera Younga i Louisa Armstronga. Nie znoszę prostego, zwykłego śpiewania. Muszę zmienić piosenkę, dostosować ją do swoich potrzeb. Inaczej nie potrafię” – tłumaczyła. Jak brzmią obecne edycje?

Zremasterowana seria nagrań wytwórni Clef Records z drugiej dekady XXI wieku zachowuje klimat starych nagrań. Brzmienie jest archiwalne z zachowanym analogowym ciepłem. Nie tak jak w przypadku produkcji Rudy’ego Van Geldera- muzycy nie są blisko nas, ale nadal doskonale słyszalni. Pierwszoplanowa Billie Holiday śpiewa pełnią swojego, już wtedy zniszczonego głosu. Soliści- trębacze, saksofoniści, pianiści gdy są wyróżniani przez reżysera nagrań brzmią nieskazitelnie. Wszystkie te płyty, poza „Velvet Mood”, są wersjami jak w oryginale- monofonicznymi.

Przeciwieństwem Billie Holiday była Ella Fitzgerald. Ella była wesoła. Obdarzona fantastycznymi warunkami wokalnymi i głosem obejmującym trzy oktawy i dykcją jakiej nie powstydziłby się aktor, była odpowiednio przygotowana, by zostać jedną z najwybitniejszych wokalistek w historii, niezależnie od gatunku muzycznego. Jej popularność rosła od lat 40. a czas od podpisania kontraktu z Verve Normana Granza był już tylko pasmem nieustających sukcesów. W tej samej wytwórni nagrywał Louis Armstrong- jeden z najbardziej kluczowych i najbardziej wpływowych postaci w stylach nie tylko jazzowych, ale dla całej muzyki popularnej od lat 20. XX wieku. Zderzenie się tych gwiazd musiało nastąpić, tym bardziej że Norman Granz gorąco ich do wspólnego przedsięwzięcia namawiał. Pierwsza ich wspólna sesja zrodziła popularną nawet dziś- „Ella and Louis” (1956), następne dwie dały- płytę „Alla And Louis Again” (1957) i dwa lata później „Porgy and Bess” (1959). Każde z tych wydań było sukcesem komercyjnym i artystycznym. W nagraniu „Ella and Louis” obok Ella Fitzgerald i Louisa Armstronga , zagrali muzycy Oscar Peterson na fortepianie , Buddy Rich na bębnach , Herb Ellis na gitarze i Ray Brown na kontrabasie. Już sama lista muzyków podpowiada, że ich współpraca mogła dać jedyny owoc- najsmaczniejszy! To arcydzieło. A co to znaczy? Jest wiele arcydzieł, które tylko przez nielicznych słuchaczy są wynoszone na piedestał sztuki najwyższej. W przypadku produktu Granza, jest na odwrót- mało kto (ja takich nie znam) nie akceptuje kompozycji czy interpretacji tam zawartych. To piękne, melodyjne ballady. Wykonanie? Ja nie wyobrażam sobie lepszego. Bywają inne wspaniałe interpretacje tych samych standardów, na przykład Johnny’ego Hartmana „Moonlight in Vermont” z płyty „Songs from the Heart”… Inna, ale nie lepsza! Z nagrań przebija niespotykana, a może bardziej- rzadka, prawdziwość emocji przekazywanych przez oboje wokalistów. Wyczuwa się z wokalnego dialogu, że się bardzo lubią, że opowiadają sobie w miłych uszom słowach. To rozmowa dwojga przyjaciół. Słuchacze są świadkami tej rozmowy, która namawia nas do poddawania się podobnym uczuciom. W wyborze repertuaru pomagał Norman Granz. Nie ryzykował- całość płyty złożono ze sprawdzonych pogodnych, prowadzonych w wolnych tempach, przebojów z desek teatrów muzycznych. Obecnie wiele z nich melomani kojarzą przede wszystkim z „Ella And Louis”.
Patrick Talley, klient sklepu amazon.com, 23 września 2016 zrecenzował CD „Ella and Louis” w taki sposób: „ktoś już napisał moją recenzję … mam 1.000 płyt w mojej kolekcji i gdybym wyrzucił je wszystkie i tylko ten jeden album zatrzymał, to uważałbym się i tak za szczęściarza, bo miałbym dostęp do takiej niesamowitej sztuki ….” Co trzeba dodać do takiej recenzji? Nic!

Wymieniając wybitne osiągnięcia Normana Granza jako producenta nagrań wymienić powinienem jeszcze inne arcydzieła, na przykład- „Charlie Parker with Strings” vol. 1 i 2

Płyty te, wydane przez Verve, oparto o sesje nagraniowe pierwotnie wyemitowane w dwóch albumach z 1950 roku przez Mercury Records. Pod auspicjami producenta Norman Granza Charlie Parker spełnił swoje marzenie zagrania z wielką orkiestrą smyczkową. Sesja z 30 listopada 1949 roku, przyniosła sześć interpretacji standardów, a między nimi- „April in Paris”, „Summertime”, „I Didn’t Know What Time It Was”.  Płyta odniosła ogromny sukces komercyjny, więc na jej fali zorganizowano następną sesję 5 lipca 1950 roku. Tym razem nagrano osiem utworów, jak poprzednio- wyłącznie standardy. W 1995 roku Verve Records wznowiło te nagrania na dwu płytach kompaktowych. Niepokorny geniusz Parkera na tych płytach zostaje zastąpiony grą saksofonową spójną z zespołem smyczków. Nie zauważam tu aspiracji Birda do popychania jazzu w postęp, nie przesuwa w inne ścieżki stylów… Gra tak by publiczność zadowolić i robi to z wielką klasą. To najwyższych lotów artyzm, który nie sprzeciwia się komercyjnemu zamierzeniu, zresztą wcale pewności nie mam czy takie tendencje przyświecały Granzowi, a tym bardziej o to nie podejrzewałbym Charliego Parkera. Podziwianie mistrzowskiej gry alcisty z orkiestrą pomaga rozumna realizacja- Saksofon jest na pierwszym planie z barwą aksamitną, o wiarygodnym wolumenie. Orkiestrę nagrano wyraziście, z rozdzielczością znaczną. Ustawiono ją jednak w tle. Nie cicho- jednak wyraźnie w pewnym oddaleniu w stosunku do solisty. Jeszcze tylko parę lat minie, a Metro-Goldwyn-Mayer wchłonie Verve, a sam jej dotychczasowy szef poświęci się wyłącznie promowaniem koncertów Jazz At The Philharmonic. Wróci do studia nagrań wraz z założeniem Pablo Records w roku 1973. Dopiero w 1987 roku zrezygnuje definitywnie z angażowania się w proces tworzenia płyt (sprzedał Pablo Records firmie Fantasy). Miał wtedy prawie 70 lat. Jakim był człowiekiem? „Pan Granz był gwałtownym, cierpkim człowiekiem” – Nat Hentoff, krytyk jazzowy. Kiedyś ten sam krytyk charakteryzował go też tak- ”to najbardziej uparty i szorstki człowiek, po którym można się spodziewać wszystkiego”.

Omówiłem parę nagrań, nie tak jak na to zasługują, na które miał wpływ Norman Granz. Zastanawiam się, czy inaczej bym je dziś opisał, czy stałyby się arcydziełami, gdyby ktoś inny miał na nie wpływ? Najpewniej byłoby różnie. Całe szczęście ścieżki tak, a nie inaczej, przebiegały. Chciałbym zwrócić uwagę na coś co odróżnia nagrania Van Geldera i Granza. Otóż produkcje Van Geldera są charakterystyczne do tego stopnia, że łatwo rozpoznawalne, niezależnie od tego czy dotyczyły Coltrane’a czy Sonny’ego Clarka. Natomiast płyty Billie Holiday, Lestera Younga czy Armstronga to kompletnie inne „wypieki”. Wydaje mi się, że istotniejszy dla Granza był dobór „otoczenia” wykonawcy- od składu muzyków po pogłos sali, w której nagrywano, niż własne preferencje producenta. Raz to będzie atmosfera gęsta od dymu papierosowego, z dźwiękami odbitymi od brudnych od kurzu kotar z pluszu, innym razem prawie puste studio nagrań z mikrofonami zbierającymi głównie dźwięki bezpośrednie, a w jeszcze innym przypadku koncert rzeczywisty w dużej sali realizowany.

 

Dodaj komentarz