Te same tytuły w różnych edycjach płytowych
(rozdział drugi)

 

Ten drugi rozdział również nie będzie dbał o podział muzyki na gatunki… Niech to będzie wyrazem  buntu przeciwko wkładaniu kompozycji do „szuflad” z nazwami-kluczami, najczęściej wymyślanymi przez krytyków sztuki dla ułatwienia sobie zadań redaktorskich (jam nie inny, bo też pozwalam sobie na podział: klasyka, jazz i rock). Muzycy najczęściej ich nie akceptują, uważając (zresztą słusznie), że muzyka jest tylko albo dobra, albo zła. 

 

Zacznę od suplementu do rozdziału pierwszego- „Living The Blues” z katalogu grupy Canned Heat, bowiem była ona w tym pierwszym rozdziale mocno reprezentowana. Canned Heat wydało dwupłytowy album „Living Blues” w listopadzie 1968 roku, wtedy krytykowany za niespójność, a obecnie postrzegany jako przełomowe osiągnięcie grupy. I tak powinno się te nagrania oceniać. Szybko uznani zostali za najlepszy zespół boogie w kraju, gdy „Going Up The Country” piął się na szczyt listy przebojów, osiągając jedenaste miejsce na liście Billboard Hot 100. W albumie można znaleźć utwory bluesowe, rockowe, psychodeliczne i boogie. „Partenogeneza” i „Refried Boogie” pokazują, w jaki sposób grupa była gotowa rozbudowywać kompozycje o bogate improwizacje. Canned Heat pokazuje na co ich stać…


Porównam dwa wydania: wytwórni BGO Records (BGOCD591) z 2003 roku i wydanie japońskie (UICY-78383) w formie mini LP z 2017 roku.
„Going Up the Country”, z którym wiejskie obrazy stają wyraziście przed oczyma (nawet ukuto z tego powodu termin- „rural hippie anthem”), przede wszystkim dzięki specyficznemu aranżowi, w którym nadrzędną rolę spełniają delikatny, ciepły falsetowy śpiew Alana „Blind Owl” Wilsona i grający na flecie znakomity muzyk sesyjny- Jim Horn. Remastering z 2017 roku z jednej strony przywraca pełnię brzmienia wydania analogowego z pierwszych wydań LP z 1968 roku ale też eksponuje te dwie najważniejsze postaci dla tego nagrania- Wilsona i Horna. Przedstawieni są wyraźniej, obszerniej i z jeszcze większą dbałością o subtelności ich sztuki.
We wstępie „Parthenogenesis” Wilson gra na harfie ustnej (inaczej nazywaną The Jew’s harp). Ten instrument brzmi w sposób o wiele bogatszy w harmoniczne niż w wersji BGO. Po niej zespół gra tradycyjne instrumentalne boogie… To pokaz Alana Wilsona grającego na harmonijce ustnej jak intensywnie można przeżywać bluesa, jak grać by w sztampę nie popaść. W japońskiej edycji Wilson jest bardziej wysunięty przed zespół niż w wersji BGO, gdzie harmonijka jest jednym z instrumentów obok gitar i perkusji. W dalszej części perkusista Adolfo de la Parra solowo pokazuje swoje umiejętności. W edycji BGO nie są oddane szczegóły instrumentów perkusyjnych: tom-tomów, werbla (zwłaszcza gry na krawędziach), talerzy czy hi-hat’u, tak idealnie jak w wersji późniejszej. Łatwiej odczuwa się obecność perkusji w pomieszczeniu odsłuchowym z płyty UICY-78383. Gdy Alan Wilson gra na harmonijce chromatycznej swoje (niestety niezbyt długie) tęskne solo to… Przeniesieni zostajemy do przestrzeni wypełnionej najpiękniejszymi dźwiekami jakie można sobie wymarzyć, ale spełnienia można oczekiwać jedynie po wersji japońskiej tego świetnego albumu.
Gdyby opisać i inne utwory lub części dłuższych improwizacji zespołu musiałbym używać wciąż tych samych argumentów dla przekonania melomanów, że postęp w sposobie remasterowania nagrań jest wyraźny i chyba w kierunku przywracania brzmień pamiętanych z czasów pierwszych wydań LP.
Album o numerze katalogowym UICY-78383 jest najwyższej klasy zbiorem utworów grupy Canned Heat, do dziś brzmiących nowocześnie,  który przypadnie do gustu każdemu melomanowi. To muzyka, dla rock-fanów, blues-fanów… A właściwie- dla każdego fana!

 

Producent Mike Vernon zaaranżował sesje nagraniowe w Decca Studios do drugiego z kolei albumu grupy Savoy Brown zatytułowanego „Getting to the Point”. Do sesji doszło w marcu 1968 roku. To był debiut bardzo odmiennego składu grupy Savoy Brown niż ten z czasu debiutanckiej płyty „Shake Down” sprzed roku. Wciąż gitarzysta Kim Simmonds był liderem, ale nowy wokalista Chris Youlden był tak oryginalny, był tak charyzmatyczny, że stał się wizerunkową atrakcją, co jak się później okazało miało doprowadzić do rozłamu w grupie. Para Youlden- Simmonds zaczęła jednak dobrze, współtworząc większość albumu. Grali solidnego surowego bluesa, bez wyraźnych wzorców… Po prostu byli oryginalni. Youlden śpiewał szczerze, pewnym głosem, z lekką chrypą, intonacyjnie jak nikt inny. Z całą pewnością był najbardziej niedocenianym głosem brytyjskiego bluesa. Instrumentaliści dają mu solidne wsparcie, grając przy tym bardzo stylowo.

Porównać spróbuję wersje z 1990 roku wydaną przez Rebound Records i japońską repliką LP z roku 2017. Napisałem- „spróbuję” bo właściwie oba wydania brzmią w bardzo zbliżony sposób. Jedyna różnica jaką można odnotować to nieznaczne zwiększenie dynamiki nagrań. Zaznaczyłem tez i to, że japońskie wydanie to dokładna replika wydania brytyjskiego LP, bowiem okładka przedstawia Kima Simmondsa w okrągłych okularach z wizerunkiem czarnego mężczyzny w każdym ze szkieł, natomiast okładka amerykańska przedstawiała bardziej poprawne politycznie obrazy labiryntu utworzonego przez kolaż dzieł sztuki. Kim Simmonds wyjaśniał: „Nasza okładka próbowała pokazać, że chociaż jesteśmy biali, widzimy rzeczy tak samo jak Murzyni, ale z pewnych powodów zmieniono projekt.”


Po „Getting to the Point” powstał album „Blue Matter”. To kompilacja utworów studyjnych i z koncertu w City of Leicester College of Education, a że Youlden akurat cierpiał na cierpiał na zapalenie migdałków, Dave Peverett (gitarzysta) go zastąpił. Pośród utworów studyjnych „Train To Nowhere” jest z pewnością najbardziej znanym, był chwalony przez krytyków w momencie jego publikacji. Następne to rozkołysane, wspaniale „Tolling Bells”, „She’s Got A Ring In His Nose And A Ring On Her Hand” (z dominującą gitarą basową), twardy „Don’t Turn Me From Your Door” i surowy “Vicksburg Blues”.
Część koncertowa zaczyna się długim solem gitarowym Simmondsa początkowo na tle basu, dopiero gdy włączają się pozostali muzycy i wokalista zaczyna śpiewać. Musi wkładać więcej wysiłku by kontrolować swój głos… Należy żałować, że to nie Youlden trzyma mikrofon w ręce, choć Peverett śpiewa stylowo i z pełnym zaangażowaniem. Pozostałe dwa bluesy gdyby miały być wizytówką grupy to prawdopodobnie Savoy Brown pozostałby w cieniu innych bluesowych zespołów z Wysp Brytyjskich, podobnie do Chicken Shack czy Pretty Things. Czy ta płyta może wskazać postęp technologiczny przy remasterowaniu nagrań? Tak, zwłaszcza dwa utwory- “Vicksburg Blues” i „She’s Got A Ring In His Nose And A Ring On Her Hand”. Pierwszy z nich to duet pianisty Bob Hall I wokalisty ChrisaYouldena, gdzie w nowej edycji piano pełniej i cieplej wybrzmiewa, a obraz wokalisty, tworzony przez głośniki, staje się dużą bryłą trójwymiarową, nie jak z płyty wydanej przez Decca Records, gdzie wolumen i piana i wokalu jest mniejszy, poza tym trudniej wskazać umiejscowienie w przestrzeni instrument Halla jak i wokalistę. W utworze drugim bas w wersji z 1990 roku jest przeraźliwie dudniący, natomiast z japońskiej edycji- twardszy i lepiej kontrolowany przez głośniki. Podobnie zarejestrowany pojawia się jeszcze w dwóch utworach- „Don’t Turn Me From Your Door” i koncertowym „Louisiana Blues”.
Wyraźne różnice usłyszymy również przy porównaniu nagrań „A Step Further” (następnej po „Blue Matter”) z edycji wydanej przez Deram ‎(844015-2) w 1990 roku i japońskiego Universal Music w wersji Cardboard Sleeve (nr kat. UICY-78487) z 2017 roku.


Czwarty album grupy Savoy Brown, został przygotowany podobnie do poprzedniego, wydanego kilka miesięcy wcześniej „Blue Matter”. Stronę A longplaya wypełniają nagrania studyjne, natomiast stronę B nagrania koncertowe coverów zgrupowanych pod wspólnym tytułem- „Savoy Brown Boogie”. Pośród nagrań studyjnych wielką urodą odznacza się blues „Life’s One Act Play”, oparty na wyrazistej linii basu, ozdobiony orkiestrowym tłem z inwencją zagraną solówką gitarową. Chris Youlden tu śpiewa z idealnym wyczuciem klimatu kompozycji. Pozostałe studyjne kompozycje, choć nie tak piękne jak „Life’s One Act Play”, są urozmaicone i ciekawie zaaranżowane- mocno zapełnione instrumentami. No i właśnie- ta płyta potrzebuje dużego rozseparowania instrumentów, żeby one wszystkie wraz z wokalem były wyraźnie słyszalne, a jest tych instrumentów więcej niż na poprzednich ich płytach. Pojawiają się dźwięki rozbudowanej sekcji dętej (w „Waiting in the Bamboo Grove” i „I’m Tired”) albo orkiestry symfonicznej (w „Life’s One Act Play”) przy mocno zaznaczonych dźwiękach basu co stwarza problemy przy ich odtwarzaniu. Współczesny remastering znacznie lepiej radzi sobie z selekcją instrumentów a tym samym z rozmieszczaniem obrazów pozornych na scenie muzycznej systemu audio.
Jeszcze jedna płyta grupy Savoy Brown może się podobać- „Hellbound Train”. Zwłaszcza Amerykanom, bo mnie nie…

No, może poza utworem tytułowym, bo sekcja rytmiczna gra pomysłowo oddając nieszablonowo miarowy tętent pociągu. Na jego tle organista i gitarzysta improwizują ale bez emocji… Zresztą, wszystkie utwory są zagrane podobnie- bez przekonania, beznamiętnie, z jakimś dalekimi echem country-music bo trzeba było się sprzedać w Ameryce. Z pewnymi oporami wyróżnię jeszcze jeden utwór- „Lost and Lonely Child”, z całkiem udaną linią melodyczną. Niestety niczego więcej, z tej przyciężkiej sztampy, nie potrafię wyłowić. Simmonds chyba zaczynał wykazywać oznaki zmęczenia, bo na płycie zamiast solówek gitarowych, do jakich melomanów przyzwyczaił, szablonowe organowe solówki można usłyszeć. Wokalistą już nie był Chris Youlden, który odszedł tuż po nagraniu płyty „Raw Sienna”. Zastąpił go Dave Walker, pozostali muzycy (prócz Simmondsa) też się zmienili… To była inna grupa z tą samą nazwą. Ten zestaw utworów, który „nisko się kłaniał” Amerykanom z Texasu byłby nie do strawienia gdyby brzmiał źle. Nie można narzekać na jakość techniczną ani starej edycji, ani tym bardziej nowej, bo jest troszkę milsza w odbiorze przez ciepło barw i lepsze wypełnienie instrumentów w harmoniczne.

 

Pozostają mi jeszcze dwie płyty do porównania w tym rozdziale- jedna jazzowa i jedna pozycja klasyczna. Jezz będzie reprezentowany przez znakomitego pianistę Buda Powella, który w latach pięćdziesiątych współpracował z trzema wytwórniami- Blue Note, Verve i RCA Victor. Jedne z nielicznych nagrań z sesji Buda Powella dla RCA- świetne, swingujące, w której pianista pracuje na wysokości swoich możliwości to- „Swingin with Bud” z 1958 roku. Od wstępu czuje się (słyszy?) te same wibracje jakie napędzały wspaniałego pianistę, właściwie u schyłku swojej drogi artystycznej W tytułach: „Another Dozen”, „Like Someone In Love”, „She”, „Oblivion”, „Swedish Pastry” i „Birdland Blues” w naprawdę fascynujący sposób harmonizuje swoją grę z pracą Arta Taylora na perkusji i George’a Duviviera na basie.


Firmy płytowe przyzwyczaiły już do tego, że co ważniejsze tytuły w różnych formach melomanom przedstawiane. W przypadku płyt Bud Powella jest podobnie- „Swingin with Bud” mogłem wybierać pomiędzy europejską reedycją z 2017 roku, a japońskim mini LP z 2005 roku o numerze katalogowym BVCJ-37266. Obie płyty zostały wydane przez Sony Music.

Wersja japońska jest znacznie dynamiczniejsza. Instrumenty są lepiej słyszalne przez to. Nie zawsze co dynamiczniejsze wpływa również na inne aspekty brzmienia płyt.  Tu wpłynęło na trójwymiarowość sceny dźwiękowej, bo wsparło się o lepszą selektywność. Barwy instrumentów w obu edycjach są jednakowe- to tak jakby mieć przed oczyma dwóch braci w różnym wieku  7. latka i 14. latka… Wszystko w obu na swoim miejscu- ręce, nogi, nos, włosy, obaj piegowaci i obaj rudzi…. Jeno- odległość stóp od głowy każdego z nich znacznie różna, bo u 14. latka większa.

 

O  “Peer GyntEdvarda Griega w interpretacji  Sir Thomasa Beechama, prowadzącego zespół muzyków z The Royal Philharmonic Orchestra, krytyk Robert Cowan z BBC Music Magazine napisał: „Beecham miał znakomite uszy do szczegółów, a jego Peer Gynt ma więcej fantazji – więcej subtelności – niż ktokolwiek inny: The Death of Åse i Anitra’s Dance są po prostu magiczne, podobnie jak Dance Symphonic, a jeśli In Autumn i An Old Norwegian Folk Song with Variations wydają się łatwe, to Beecham jednak uszlachetnił je bogatszymi wyrazowo frazami. Orkiestra jest znakomita, a transfery do CD doskonałe”


Płyty: EMI z 1998 (nr kat.7243 5 66914 2 1) i późniejsza z 2012 XRCD24 Hi-Q Records zawiera jedną z jego ulubionych kompozycji brytyjskiego dyrygenta- incydentalną muzykę do sztuki Henrika Ibsena „Peer Gynt”. Większość słuchaczy bez wątpienia zna fragmenty z dwu suit Griega z opusów 46 i 55. Beecham przedstawia znacznie więcej, bo oprócz 10 części suit Beecham dołączył trzy dodatkowe utwory Symphonic Dance Op.64 No.2, Concert Overture „In Autumn” Op.11 i An Old Norwegian Folk Song with Variations Op.51 (wersja Hi-Q nie zawiera dodatkowych  utworów). W interpretacji Beechama suita jest żywa i szczegółowa; zagrana z najwyższą precyzją i z wyjątkową dbałością o niuans.

Mam wrażenie, że firmy płytowe biorąc na warsztat tzw. „ taśmy matki” wybierają tylko te, które dają nadzieję na łatwe wyolbrzymienie zalet nagrania, czyli bezbłędnie nagranych sesji. Nagrania pochodzące ze Studio nr 1 Abbey Road z 1957 roku takimi są, co zresztą potwierdzają poprzednie wydania EMI w tym też w ramach serii “Great Recordings Of The Century”. Po przesłuchaniu obu przedstawionych na fotografiach wyżej albumów można zauważyć, że płyta Hi-Q brzmiała nieco płynniej, z lepszą definicją i separacją instrumentów, obraz muzyczny nieco był czystszy, albo inaczej określając- bardziej klarowny. Dźwięk wersji XRCD24 był intensywniejszy w zakresie dynamicznym z nieco bardziej rozciągniętą górą pasma częstotliwości i lepiej zdefiniowanym basem. Hi-Q zremasterowało materiał, wykorzystując procesor JVC XRCD24/K2- o technologii, która jest czasochłonna i kosztowna, ale i jedną z najlepszych możliwych do prowadzenia transferów sygnałów z „taśmy matki” do kompaktowego dysku.

 

Glenn Gould zawsze się dobrze sprzedawał, więc firma Sony co kilkanaście miesięcy w różnych konfiguracjach wydawała i wydaje jego nagrania. W 2002 roku wyprodukowała w formacie SBM „Mozart- Great Piano Sonatas„, a w 2004 roku „Mozart- Piano Sonatas” w formacie DSD (opis obu formatów w artykule: „Prawie wszystko o CD (2)”). Oprócz zastosowania różnych metod produkcyjnych płyty różniły się doborem repertuaru, bowiem tylko trzy sonaty- nr 8 K310, nr 10 K330 i nr 11 K331 się powtarzają, a trzy pozostałe na obu płytach są różne. W każdym razie te trzy o numerach 6, 10 i 11 pozwalają na porównanie brzmienia obu edycji (japońskiej DSD i austryjackiej SBM).


K-310 jest otwarciem obu płyt w wyjątkowo szybkim tempie. I już na wstępie zaznacza się ogromna różnica pomiędzy edycjami: w wersji DSD poszczególne klawisze nienależycie (krótko) wybrzmiewają, są płytkie. Tempo odbiera się podobne, mimo wrażenia, że klawisze potrzebują więcej czasu na wybrzmienie w przypadku płyty z 2002 roku. Bogatsze w harmoniczne dźwięki są muzykalniejsze w wersji SBM. W częściach wolniejszych mocniej odczuwalne są różnice barwowe obu wersji- tu jeszcze silniej zaznacza się przewaga zastosowanego procesu SBM. W sonatach nr 10 i 11 można z rozkoszą zagłębić się w melodiach jakie potrafił wyczarowywać Glenn Gould z zastrzeżeniem- w wersji SBM dużo łatwiej tę melodię wychwycić. Obie płyty są warte zakupu oczywiście, ja jednak wybieram tym razem europejską produkcję starszą o dwa lata.

 

 


Kolejne rozdziały:

                         

Dodaj komentarz