Jazz w mono, a może w stereo? (część druga)

 

Jest sporo płyt, z których nie byłem zadowolony (piszę o wydaniach w wersji CD). Pierwszą taką płytą jest najważniejsza dla jazzu- „Kind of Blue” Milesa Davisa (oryginał wydany przez Columbia Records w 1959 roku).

Dopóki nie byłem w stanie przesłuchać różnych wersji tego tytułu, to problem był tylko w tym, że brzmienie wydawało się co prawda mierne, ale mierne jedynie w stosunku do innych płyt tej samej wytwórni z tego samego okresu czasu. Jednak często wytwórnie proponują inne edycje wynikające z nowych możliwości remasteringowych lub innych formatów CD (K2HD, XRCD, LPCD, AMCD, Platinum SHM-CD). Jeszcze przed innym wyborem staje meloman gdy widzi na półkach sklepowych wersje stereo i mono tej samej płyty. Wybór wcale nie jest łatwy, bo zagłębiając się w tę kwestię odkrywamy, że temat był bardziej skomplikowany niż się początkowo wydawało. Prawdą jest, że w systemie 50/50 kanały każdej taśmy dwuścieżkowej były łączone w sposób uniwersalny, równie dobry dla stereo jak i mono. Mimo to wielu fanów jazzu uważa, że jest dokładnie odwrotnie- w systemie 50/50 stereo wersje były „rozłożeniem mono mixów”. Kiedyś byłem zapalonym rzecznikiem idealistycznej teorii, że wersji mono płyt z przełomu 50/60. lat, nie powinno się zastępować wersjami stereofonicznymi. Ta moja opinia została nieco złagodzona wraz z ilością kupowanych wersji tego samego tytułu. Dziś uważam, że talent producentów zabierających się za kolejny mastering ma większe znaczenie, a nie to czy na płycie będzie widniał napis mono czy stereo, co spróbuję wykazać przy pomocy paru przykładów.

Sony Music zaprezentowało w 2013 roku wyjątkowe wydawnictwo- „The Original Mono Albums Collection”  zawierające dziewięć albumów Milesa Davisa wydanych przez Columbia Records w wersji monofonicznej. Albumy nagrywane w latach 1956-1961 z monofonicznym dźwiękiem wydane zostały po raz pierwszy w komplecie i w jednym box’ie, w którym znalazły się albumy: „Round About Midnight”, “Miles Ahead”, “Milestones”, “Jazz Track”, “Porgy And Bess”, “Kind Of Blue”, “Sketches Of Spain”, “Someday My Prince Will Come”, “Miles And Monk At Newport”. To wydawnictwo- „The Original Mono Recordings”, te dziewięć płyt nagranych przez Columbia Records od 1955-63, nie karze nam się zastanawiać co lepsze- mono czy stereo? Wartością dodatkową tego zestawu płyt jest to, że główny inżynier Columbia Legacy- Mark Wilder, przejrzał wszystkie taśmy-matki. Wybrał najlepsze wersje każdego z utworów na każdym albumie, a następnie porównał je z utworami na oryginalnych mono LP. Na koniec starał się by taśma brzmiała w możliwie zbliżony sposób co winyl. W rezultacie, większość albumów w tym pudełku brzmi lepiej niż jakakolwiek poprzednia reedycja CD. Rzeczywiście to naprawdę atrakcyjne edycje, które dzielą pozycję lidera wśród znakomitych wersji jedynie z doskonałymi japońskimi edycjami z pierwszej i drugiej dekady XXI wieku, na przykład- „Kind of Blue” K2HD z roku 2012, „Round About Midnight” również K2HD z 2014 roku czy „Prince My Will Come” z roku 2006.

Album, który stał się absolutnym hitem- „Kind of Blue”, został oryginalnie wydany przez wytwórnię Columbia Records w 1959 roku (CS8163) na tzw. winylu „deep groove”. Wersja stereofoniczna i monofoniczna została zmiksowana z trzech ścieżek. W latach 50. Columbia rejestrowała nagrania na czterech magnetofonach – dwóch trzyścieżkowych i dwóch monofonicznych – dla bezpieczeństwa. Wersja mono zaginęła, a dodatkowo jeden z dwóch magnetofonów trzykanałowych, z którego taśma się zachowała, przesuwał ją w trakcie nagrań nieco wolniej niż powinien. Wszystkie reedycje po 1992 roku mają już tę nieprawidłowość skorygowaną. Wersja monofoniczna była tłoczona z taśmy o prawidłowej prędkości przesuwu. W jaki sposób porównać mono do stereo i jak porównać do oryginału? Nagrania te przecież zostały wykonane gdy format „Stereo” dopiero się rodził. Każde z tych nagrań miało to samo źródło- trzy kanały. Magnetofony stereofoniczne były tak naprawdę urządzeniami trzyścieżkowymi, ponieważ zakładano, że odsłuch stereofoniczny będzie dokonywany przez trzy głośniki – tak bowiem wyobrażała sobie stereofonię Bell Laboratories już w latach 30. Oryginalne nagranie mono dostarcza lepszego zrównoważenia instrumentalnego z większym naciskiem na uwydatnienie fortepianu. Całość obrazu muzycznego mieści się pomiędzy głośnikami z dobrym odwzorowaniem głębi. Instrumenty są bardzo dobrze nasycone. W wersji stereo (K2HD) fortepian nie brzmi tak pięknie i w tak nasycony sposób, ale całość sceny zyskuje. Rozdzielczość wydaje się układać instrumentalistów dokładniej, niestety tracąc przy tym z bogactwa barw, które tak łatwo dały znać o sobie w wersji mono.  Tak- mono nie jest tak eterycznie przestronne, ale lepiej równoważy „wagę” instrumentów moim zdaniem. Co prawda, mimo że w mniejszym stopniu, to i tak Davis w mono przekonuje, że ten format może produkować trójwymiarowość jakby wbrew charakterowi tego medium. Pozostałe płyty zestawu podobnie rozkładają akcenty- bas jest jaśniejszy, a warstwa rytmiczna się ożywia. Broszura zestawu zawiera notatki Marka Wildera z procesu masteringu dla każdego albumu odrębnie… Te uwagi może każdy z nas, słuchający wersji mono, skonfrontować z tym co słyszymy za pośrednictwem sprzętu audio.

Na wstępie żaliłem się, że z wielu edycji „Kind of Blue” nie byłem zadowolony, porównam więc te wczesne z wersja K2HD. Różnicę najpoważniejszą upatruję w rozdzielczości i wypełnieniu w harmoniczne instrumentów. Wszystkie pozostałe aspekty brzmieniowe to pochodne od tych dwóch najważniejszych. Pierwsze wersje (nie będę omawiał ich oddzielnie) były dalekie od przedstawiania instrumentów jakie znamy z realiów, to cyfrowy „plastik”, bez możliwości przedstawiania muzyki wspaniałej. Porównanie wskazuje na pewne stępienie wyższych składowych, więc i na szczegóły nie mamy co liczyć. Ściśnięte instrumenty są mocniej oddalone od słuchaczy. Owszem, można taką wersję wysłuchać raz lub dwa, ale nie zachęca do wielokrotnego wkładania do odtwarzacza, natomiast do wyciągania z odtwarzacza zachęca tym mocniej im starsza to wersja (są wśród audiofilów entuzjaści pierwszych wydań… Ten przypadek zaprzecza głoszonym przez nich teoriom). Nowe edycje CD mają lepszy, bardziej energetyczny i dynamiczny dźwięk.

Inny przykład to box, składający się z sześciu płyt, zawierający albumy Johna Coltrane’a, nagrane w studiach  Atlantic w latach od 1959 do 1962 . Zebrano w nim zremasterowane albumy w wersji monofonicznej, które nagrał w trakcie współpracy z wytwórnią Atlantic. „Giant Steps”, „Bags & Trane”, „Ole Coltrane”, „Coltrane Plays The Blues”, „The Avant Garde”, to płyty uważane za dokonania, które uznać można za jedne z istotniejszych w jego dorobku. Jak w przypadku pudełka Milesa Davisa te albumy są również dostępne w stereo, więc to samo pytanie będzie nurtowało- dlaczego kupować wersje mono? Chociaż wersje stereo są tak samo prawdziwe, bo Atlantic nagrywał dla obu formatów jednocześnie u początków lat 60., dla masowego odbiorcy CD lub LP nie jest argumentem, że mono jest po prostu bardziej autentycznym doświadczeniem przez sam fakt, że wtedy stereo było nowością, a mono utrwalonym standardem. Dla audiofila historyczne uwarunkowania nie mają znaczenia- że najlepiej reprezentują najprawdziwszą formę muzyki. Liczy się tylko brzmienie, które ułatwia wyobraźni przenosić słuchacza do sali koncertowej.  Jak jest w przypadku „John Coltrane The Atlantic Years in Mono”?

Dzięki wersjom mono można usłyszeć bardziej naturalne odwzorowanie kultowej muzyki, a i dogłębniej poznać gust muzyczny inżyniera Atlantic Records Toma Dowda. „Dźwięk” Dowda był suchy i powściągliwy, a jego miksy stereo były często nietypowe i nieco niezrównoważone. W mono, takie nieprawidłowości nie występują, wydają się bardziej masywne i z pełnią brzmienia.

Chronologicznie pierwszym albumem dla Atlantic Records był „Bags & Trane” (Coltrane z wibrafonistą Miltem Jacksonem). Pierwszy, tytułowy utwór jest balladą i koncepcja monofoniczna tu się sprawdza. Przyjemnie się słucha ciepłego wypełnienia instrumentów. Następne to już rozkołysane szybsze utwory o zabarwieniu bluesowym bądź be-bopowym… Zaczęło mi brakować energii, której w wersji stereo jest aż nadto. Dźwięki się zlepiały, brakowało rozdzielczości. Muzyka zamiast być „popychaną do przodu” snuła się, zanudzając jakby przy okazji, a przecież w takim- „Be-Bop” kompozycji Dizzy Gillespiego powinno aż kipieć od energii! Drugi chronologicznie album z pięciu oryginalnych albumów prezentowanych w tym zbiorze- „Giant Steps” jest bliski doskonałości, co może być słyszalne mocniej za pośrednictwem edycji mono właśnie. Standard mono przydaje mu ciepła, którego może brakować w edycji stereofonicznej. Nagrania są bardzo klarowne, więc mocniejsze wypełnienie w harmoniczne tylko dodaje atrakcyjności nagraniom i jednocześnie klarowności, która tu może być mylona z oschłością wersji stereo, nie zaszkodzi zbytnio. Podobnie jest w przypadku budowania przestrzeni wokół głośników- mono tu nie jest ograniczeniem.

Mój ulubiony z pięciu oryginalnych albumów prezentowanych w tym zbiorze- „Ole Coltrane” jest ucieleśnieniem czystej mocy, napięcia i magii… No tak, ale nie w wersji mono! W osiemnastominutowym utworze tytułowym grają jednocześnie dwaj zatrudnieni przez lidera kontrabasiści- Reggie Workman i Art Davis. W wersji stereo nie było kłopotu z rozmieszczeniem ich w dwóch kanałach, a w mono zaczęli sobie „przeszkadzać”. W wersji stereofonicznej obaj kontrabasiści przymuszają do uważnego ich słuchania, w mono wtapiają się w tło… Nie są  już wiodącymi instrumentalistami, nie czekam na ich sola. Muzyka płynie nie bez nich, ale na pewno „korytem” mniej widocznym. Teraz znaczniejszymi są McTyner i Elvin Jones. I tu znowu brakuje, jak w „Bags & Trane”, napięcia i tego tajemnego niepokoju, który zwłaszcza „Ole” powinien towarzyszyć od początku utworu po sam koniec. Producentem był Nesuhi Ertegün, a inżynierem nagrań Phil Ramone. Czy to ich wina, że mono nie dało więcej niż stereo? Dla nas istotne to, że wybór mamy. Najwięcej skorzystał na powrocie do wersji mono „Coltrane Plays The Blues”. Ten niedoceniany album w formacie mono zapewnia odkrywanie tych nagrań na nowo. Nawet gdy Coltrane grał w dużych tempach i „odjeżdżał” w rejony odległe od linii melodycznej kompozycji kotwicą był wciąż blues, dla którego charakterystyczne ciepło barw mono było nieodzowne. Ta płyta z wersją mono staje się bardziej ekscytująca.

Na pytanie- „Jazz w mono, a może stereo?”, nie mamy wciąż odpowiedzi. Pozostaje nam wiele słuchać i wybierać co lepiej służy naszym uszom, co lepiej w duszy gra. Ja odpowiedzi nie znam… A czy w ogóle jest odpowiedź na tak zadane pytanie? Chyba nie ma, bo to jak zapytać- „Co ładniejsze- błękit turkusowy czy pruski?”, zresztą odpowiedź może zależeć nawet od nastroju słuchacza lub miejsca słuchania.

 


Część pierwsza >>

Dodaj komentarz