Rekomendowane wydawnictwa płytowe
(jazz, rozdział trzeci)

 

 

Sprawdźmy co się działo  obok głównego nurtu bop’owego. Oj, działo się- Stan Getz odkrywa głębokie pokłady inspiracji w muzyce usłyszanej w Brazylii, inni zauroczeni są rytmami kubańskimi, a przy końcu lat 60. rock staje się inspirujący dla jazzowych geniuszy.

 

Jeden ze współtwórców bossa novy- João Gilberto wykształcił charakterystyczny styl wykonawczy: delikatny i liryczny skontrastowany z synkopowanym rytmem gitarowym, a liczne jego kompozycje osiągnęły status standardów. Z kolei Stan Getz był uważany przez wielu za numer jeden wśród tenorowych saksofonistów w tym czasie, jego ciepła i gładka barwa saksofonu stała się synonimem bossa novy w Stanach Zjednoczonych, w efekcie spopularyzowała ten gatunek na całym świecie. Płyta „Getz/Gilberto” to pomnik braterstwa wśród muzyków wywodzących się z różnych kultur. Trwa do dziś ten romans jazzu i brazylijskiego dorobku kompozytorskiego. Płyta została obsypana nagrodami Grammy w 1964 roku, w kategoriach: “Best Album of the Year”, “Best Jazz Instrumental Album”- Także piosenka „The Girl from Ipanema” zdobyła nagrodę w kategorii Best Record of the Year.


Ten utwór jest drugą najczęściej rejestrowaną piosenką wszechczasów, tylko „Yesterday” zespołu The Beatles ją wyprzedza w rankingu. Bossa nova, która łączy w sobie wiele elementów synkopowanego amerykańskiego jazzu z tradycyjnymi strukturami samby, na początku 1960 roku staje się popularna dzięki nie tylko tej omawianej płycie, choć jej zasługi są największe, ale też „Jazz Samba” z Charlie Byrdem (Verve 1962), Big Band Bossa Nova (Verve, 1962), Jazz Samba Encore! (Verve, 1963). A więc to właściwie raczej jeszcze jeden gatunek jazzu, niż uwspółcześniona brazylijska samba. Współgrają idealnie z dwoma liderami Antônio Carlos Jobim (fortepian), Sebastião Neto  (kontrabas), Milton Banana (perkusja)i Astrud Gilberto (śpiew). Upływ czasu służył jedynie do podkreślenia wielkości tego co razem osiągnęli, najpierw w latach 60., po dzień dzisiejszy. To nagranie jest klejnotem, tak artystycznym jak realizacyjnym, wyprodukowanym w A & R Recording Studios, w Nowym Jorku, przez producenta Creeda Taylora.
Wielu próbowało dorównać Stanowi Getzowi… Jednym to się udawało, a innym nie. Wymienię dwie płyty, które cenię równie wysoko co najlepsze dzieła Stana Getza- „Soul Sambę” Ike’a Quebeca i „Desafinado” Colemana Hawkinsa.

 

Ike Quebec płytę- „Soul Samba” (znaną też jako „Bossa Nova Soul Samba”) wydaje zaledwie parę miesięcy po debiucie nurtu z sambą w tytule.  „Soul Samba” ukazuje się 5 października 1962 roku, gdy Stan Getz i Charlie Byrd płytą „Jazz Samba” intryguje świat muzyczny od lutego. Ike Quebec niecałe cztery miesiące później już nie żył. Jego organizm, choć młody (zaledwie 44 letni) ale wyczerpany chorobą nowotworową, zniszczony narkotykami i alkoholem nie pozwolił lekarzom na pomoc. Wielu krytyków dziwi, że  Quebec był w stanie stworzyć tak piękną muzykę gdy jego koniec był bliski. Rudy Van Gelder  napisał- „Ike zawsze grał pięknie, nawet na koniec, kiedy umierał … To znaczy, dosłownie umierał”. Pomimo okoliczności „Bossa Nova, Soul Samba” to album wypełniony wyrafinowanym pięknem.


Tancerz i pianista,  saksofon tenorowy wybrał jako swój główny instrument we wczesnych latach dwudziestych i szybko zdobył sobie reputację jako obiecującego muzyka. Jego kariera profesjonalna rozpoczęła się w 1940 roku udziałem w znakomitym zespole- The Count Basie Orchestra. Szybko nabierał doświadczeń, współpracując między innymi z Royem Eldridgem, Trummy Youngiem, Ellą Fitzgerald, Benny Carterem, Colemanem Hawkinsem. Przez właściwie całą dekadę lat 50. Quebec rzadko nagrywa… Prawdopodobnie narkomania lub spadek popularności big bandów jest tego przyczyną, bo nie utrata umiejętności, skoro przez tylko ostatnie 4 lata życia wydaje pod własnym nazwiskiem pięć tytułów i pomaga innym przy sześciu sesjach nagraniowych. Wszystkie tytuły znakomite! Ten znakomity saksofonista w „Soul Samba” uwypukla ciepłe, wydłużone dźwięki (przypominając Colemana Hawkinsa w sposobie gry) na tle sidemanów utrzymujących rytmy samby. Całość jest nieszablonowa. Szokująca jest lista kompozytorów, w której można odnaleźć Antonína Dvořáka („Goin’ Home”) i Franciszka Liszta („Liebesträume”)…  Saksofonista gra z rozdzierającą czułością, wrażliwie wspierany przez gitarzystę Kenny Burrella, perkusistę Willie Bobo’a i basistę Wendella Marshala
Stan Getz rozpoczął modę na bossa novę albumem- „Jazz Samba” (Verve, 1962), który zawierał hit „Desafinado”. Mniej więcej w tym samym czasie co płyta  Quebeca ukazuje się „Desafinado, Bossa Nova & Jazz Samba” maestro Colemana Hawkinsa (Impulse Records). Następną była “Bossa Party!” Sun Ra & The Solar Myth Arkestra.


Desafinado – Coleman Hawkins Plays Bossa Nova & Jazz Samba”, bo taki jest pełny tytuł płyty, był zapewne odpowiedzią na zapotrzebowanie na świeży i atrakcyjny nurt muzyczny. Coleman Hawkins nie miał wcześniej wiele ze stylem bossa nova do czynienia. Zespół towarzyszący został powołany w ostatniej chwili, więc bez próby właściwie sesję nagraniową zorganizowano. Mimo to, zarejestrowano muzykę wysokich lotów, jedną z najlepszych (przedstawiających sambę) jaką kiedykolwiek wyprodukowano, ale też jako jedną z najlepszych prac, niezależnie od stylu, w całej karierze Hawkinsa. Muzycy zrozumieli subtelne niuanse muzycznego stylu, wydawałoby się obcego ich tradycji. Sekcja rytmiczna, rozbudowana o gitary, mogłaby zagrać w każdym klubie Rio de Janeiro, bez narażania się na obrzucenie butelkami, pomidorami czy czegoś tam innego… Kim są ci odważni co do nagrań zabierają się bez prób? Oto oni- Howard Collins i Barry Galbraith- gitary, Major Holley- bas, Eddie Locke- instrumenty perkusyjne, Tommy Flanagan – claves, Willie Rodriguez – perkusja. Coleman Hawkins udowadnia, że jeśli ktoś nazywa go mistrzem to na pewno ma prawo i powody.

 

Melomani mogli czuć się oszukanymi jeśli w 1955 roku kupili płytę Kenny Dorhama „Afro-Cuban” z czterema utworami, by w dwa lata później widzieć w sklepach sprzedawany przez Blue Note ten sam tytuł, wyposażony w siedem znakomitych kompozycji, z tej samej sesji w Van Gelder Studio.

Czy z czterema, czy siedmioma kompozycjami, to jeden z najwcześniejszych dobrze stworzonych fuzji jazzu i afro- kubańskich idiomów muzycznych. W sesji wzięli udział artyści najwyższej próby- Kenny Dorham- trąbka, JJ Johnson- puzon, Hank Mobley- saksofon tenorowy, Cecil Payne – saksofon barytonowy, Horace Silver – fortepian, Percy Heath i Oscar Pettiford- kontrabas, Art Blakey- perkusja, Carlos „Patato” Valdes- conga i Richie Goldberg – cowbell, więc projekt miał szansę się powieść… I rzeczywiście był sukcesem! Dobrani do nagrań muzycy towarzyszący rozwiązują problemy muzyczne, by jak najdoskonalej mógł lider skonfigurować solówki na trąbce. Muzyka od pierwszych chwil rytmiczne pulsuje dając podstawę rytmiczną pod bardzo atrakcyjne linie melodyczne. Kenny Dorham, grający z pasją w całym zbiorze siedmiu utworów, sprawnie prowadzi gwiazdorski zespół takimi ścieżkami jak „KD’s Motion”, „Minor’s Holiday” i „Basheer’s Dream”. Tylko ballada „Lotus Flower” z trudem powstrzymuje zespół przed wybuchem nieposkromionej ekspresji. Ten album podnosi temperaturę do tego stopnia, że albo powrócimy do ponownego słuchania od „Afrodisii” albo… Pozostanie tylko płyta, przy której emocje się tylko mogą podnieść- „A Night In Tunisia”, ale o niej później napiszę.

Trudno wybrać jeszcze jedną płytę do opisania z katalogu Dorhama, bo nie ma w niej pozycji ani lepszych, ani gorszych. Zdecydowałem się na omówienie płyty powstałej osiem lat później. Zatytułowano ją „Una Mas”. Prawie szesnastominutowy tytułowy utwór to bossa nova, pozostałe są kompozycjami hard bopowymi. Wraz z „Una Mas” Dorham musiał ominąć zagrożenia, z którymi nie każdy jazzman, który starał się wykorzystywać latynoskie rytmy, sobie dobrze radził, bo wpadał w pułapkę sztuczności albo w brzmienie bardziej wymyślone niż naturalne. Kenny Dorham, fuzję jazzu z północy z rytmami z południa, potraktował mniej nachalnie- nie przytłaczał natrętnym rytmem, opierając kompozycję o prostą i wyrazistą melodię. „Una Mas” okazała się jedną z najlepszych płyt 1963 roku. Dodatkowym plusem jest to, że „Una Mas” wyróżnia się na tle innych produkcji płytowych z tamtego czasu dźwiękową doskonałością. Cała płyta daje przestrzenną,  trójwymiarową scenę dźwiękową taką, że wymyka się fizycznym granicom zestawów głośnikowym. Niestety tylu pozytywów o jakości brzmieniowej albumu „Afro-Cubannie mogę napisać…

 

Art. Blakey inspiracji szukał dalej niż Dorham czy Getz, bo aż w Afryce. „A Night in Tunisia” Dizzy Gillespiego to jeden z najpopularniejszych tematów jakie świat jazzu widział (jeśli piszę „widział” to myślę o zapisie nutowych). Ktoś wyliczył, że było więcej niż 500 wykonań tego utworu, a sam autor- Gillespie nagrał wiele gorących wersji. Wszystkie są co najmniej dobre. Kompozycję można przedstawić w wielu smakach- bywają powolne, konwencjonalne, przegrzane wersje i wersje wokalne. Ella Fitzgerald świetnie ją wykonywała, podobnie Lambert, Hendricks & Ross .

W interpretacji The Jazz Messengers zaczyna się od szalonych uderzeń w perkusję lidera zespołu- Arta Blakeya, na podobieństwo wykonań afrykańskich bębnistów. W czasie szaleńczego bicia w bębny dołącza bas. Później, po półtorej minutowej ferii samych rytmów,  dołączają: Lee Morgan- trąbka, Wayne Shorter- saksofon tenorowy, Bobby Timmons- fortepian i Jymie Merritt- bas. Tempo nie ustaje już do końca. 11 minut ognia, 11 minut nieoczekiwanych zwrotów akcji i niesamowitych solówek. Nagranie przez krytyków zostało uznane za najbardziej ekscytujące w historii jazzu… Zgadzam się z tą opinią. To chyba najszybsza interpretacja „Night in Tunisia” jaką słyszałem, ta z karkołomnymi nutami trąbki Lee Morgana, szalejącym basem wespół z afrykańskim uderzeniem Blakeya. Wayne Shorter i Bobby Timmons są wsparciem, a może ostoją? Koniec utworu wieszczy Morgan solówką bez wsparcia ze strony pozostałych… Trudno sobie wyobrazić piękniejsze zakończenie! Nie, to nie koniec plyty… Pojawią się jeszcze cztery tytuły (w podstawowej wersji albumu) w których ukłon dla hard bopu zobaczymy, w bardziej tradycyjny sposób oddany. Istnieją inne wielkie dokonania Messengersów, choćby- „Moanin’”, nie ma złych, ale może to wydawnictwo jest tym idealnym połączeniem świetnych współpracowników z jednym z największych bop perkusistów? Zapewne tak będziemy uważać gdy przyjdą refleksje tuż po przesłuchaniu „A Night In Tunisia”, ale gdy położymy na talerz odtwarzacza (takiego czy innego) płytę „Cool Struttin’” Sonny Clarka lub „My Favorite Things” Johny Coltrane’a to okaże się, że one przynoszą nam tę samą dużą satysfakcję.

 

Cool Struttin’” pianisty Sonny Clarka, nagrana z Jackie McLeanem (saksofon altowy), Artem Farmerem (trąbka), Paulem Chambersem  (kontrabas) i Philly Joe Jonesem (perkusja) w Van Gelder Studio, w 1958 roku. Koniec lat 50. to najlepsze lata hard bopu, i mimo ścisku na półkach płytowych Sonny Clark wynosi swoje interpretacje ponad inne arcydzieła. Muzyka z płyty emanuje niewiarygodną magią, ekspresją, potoczystością. Zespół doskonale znających się muzyków grał jak w transie. Czuje się, że tworzone są solówki bez presji, bo przecież są sobie równi… Okładka- stylowa i elegancka, oddaje ducha płyty. Jeśli album traktować jako jedność muzyki i obrazu malarskiego (fotograficznego) to to wydawnictwo zasługuje na miano jednego z najlepszych jazzowych albumów wszechczasów.

 

 

W trzy dni- 21, 24 i 26 października 1960 roku, czterech muzyków- John Coltrane (saksofon sopranowy), McCoy Tyner (fortepian), Steve Davi (kontrabas) i Elvin Jones (perkusja), nagrało „My Favorite Things” (piszę o tej płycie również w rozdziale dziewiątym tego cyklu).  Tytulowy utwór pochodzi z musicalu „The Sound of Music”, Richarda Rodgersa i Oscara Hammersteina. Kwartet traktuje standard z uczuciem szacunku albo wręcz miłosnego ciepła, odgrywają piękny motyw, gdy perkusista tylko delikatnie zaznacza obecność.  W chwilę później nabierze śmiałości i będzie natrętny rytm podawał, by na jego misternej strukturze pianista przepięknymi akordami mógł przywołać po paru minutach Coltrane’a dla wypełnienia utworu swoimi improwizacjami- bardziej smutnymi niż dramatycznymi, choć momentami gdy odbiega od tematu głównego w atonalność można tak muzykę odczytywać.


Czy Coltrane akurat przypomina słuchaczom jaki jest temat główny, czy uwalnia się z rygoru grania wg zapisu Rogersa i Hammersteina zespół harmonijnie wtóruje liderowi. Następne utwory to odważniejsze improwizacje, również oparte o piękne linie melodyczne. W balladzie „Everytime We Say Goodbye” Cole’a Portera role się odwracają, bo to Coltrane trzyma się bliżej melodii, nie uciekając w odległe harmonicznie skale, pozwalając Tynerowi w swojej partii rozwinąć skrzydła. Nie spodziewalibyśmy się po klasyku jakim jest bez wątpienia „Summertime”,  że może stać się odskocznią do kolejnych demonstracji możliwości improwizatorskich całej czwórki wytrawnych muzyków. Ostatni z zestawu- „But Not For Me”, gdzie temat główny szybko przeradza się w popis solistów. Coltrane udowadnia, że potrafi grać na saksofonie, że operuje fenomenalną techniką, umiejętnością budowania improwizacji, a McCoy Tyner dzięki swoim umiejętnościom ukazuje jak wielkim jest pianistą. Obaj niczego wielkiego by nie zwojowali gdyby sekcja rytmiczna była tylko przeciętna. Puls basu, zsynchronizowany doskonale z uderzeniami perkusisty buduje konstrukcję utworu, jest podstawą dla tonalnej lub atonalnej gry dwu pozostałych członków kwartetu. Album „My Favorite Things” okazał się ogromnym sukcesem komercyjnym otwierając Coltrane’owi drogę do szerokiej  publiczności, a nie jedynie do dusznych jazzowych klubów. W 1998 roku album otrzymał nagrodę Grammy Hall of Fame nagrodę.

 

Na koniec tego rozdziału przedstawię płytę (tylko tym, którzy jej nie znają) mniej popularną, ale za to z najpiękniejszą balladą jaką sobie można wyobrazić- „Warm Canto”. Skomponował ją pianista Mal Waldron, a ukazała się na płycie „The Quest” w 1961 roku.

Płyta na długie jesienne wieczory. Wyrafinowane kompozycje są tak samo jazzowe jak klasyczne… Płyta burzy podziały, sprzeciwia się „szufladkowaniu”, nie zezwala na klasyfikowanie. Instrumentaliści tu grający to sławy post bopu (przynajmniej ci wspaniali muzycy dają się zakwalifikować…). Uroda utworów na nic by się zdała gdyby nie artyzm tych, którzy ją zagrają, a nazwiska to nie byle jakie: Mal Waldron na fortepianie, Eric Dolphy na saksofonie altowym i klarnecie, Booker Erwin na saksofonie tenorowym, Ron Carter na wiolonczeli, Joe Benjamin na kontrabasie i Charles Esip na perkusji. Sesja odbyła się w Van Gelder Studio, w Englewood Cliffs, 27 czerwca 1961 r. W nocie do albumu Nat Hentoff pisze, że pierwszy na płycie „Status Seeking” codzienną walkę, aby osiągnąć tak zwane „coś” w tym życiu. Według  Waldrona oprócz ludzi nastawionych materialistycznie zdarzają się też tacy, jak na przykład John Coltrane, których celem jest jak najpełniejsze kształtowanie swojego potencjału. To materialistyczne życie jest pełne pośpiechu, bezrefleksyjne i przebiega według schematu- napięcie i odprężenie, ta pętla powtarza się bez końca i bez zmian jak taniec w zaklętym kręgu. „Duquility” to neologizm stworzony od słów „Duke” (Ellington) i „tranquility”. Mal przyznaje się do wpływu muzyki Ellingtonowskiej (zwłaszcza jej pogodnego i relaksującego charakteru), ale też do inspirującego Theloniusa Monka i Charlesa Mingusa. „Thirteen” to trudna kompozycja, gdzie Waldron z pozostałymi muzykami mieszają w strukturze utworu, niczym w zupie, przekształcając melodię w podkład rytmiczny, by po chwili na sposób jazzowy improwizować na temat główny utworu. To żywiołowa kompozycja na kształt typowego jam session. „We Diddit” nawiązuje do bardzo charakterystycznego motywu występującego w tym utworze, dźwięku dwóch sąsiadujących ze sobą szesnatek wygrywanych energicznie przez instrumenty dęte. „Warm Canto”  to najprawdziwsze arcydzieło, Wyciszone, pełny nostalgii utwór z cudownym prowadzącym klarnecie Ericka Dolphy’ego i akordach wiolonczeli Rona Carter przeradzających się w „spacerowy” bas Benjamina. Gdy Dolphy się wycisza pojawiają się znowu  dźwięki wioli grane pizzicato, a gdy one się usuwają wiodącą rolę przyjmuje fortepian z tak tęsknymi barwami, że łza jest lepszą odpowiedzią na kołysankę niż sen. Słuchałem wielu kompozycji i słucham nadal, ale tak przecudnej opowieści jak „Warm Canto” nie słyszałem dotąd. W „Warp And Woof” zbliżają się do free jazzu w  tempie 5/4. „Fire Waltz”, napisane przez Waldrona dla Dolphy’ego, to z wyrazistym pulsem zbiór kolejnych improwizacji wielkich muzyków.
Są recenzenci krytyczne patrzący na ustawienie głośności fortepianu przez inżynierów z Van Gelder Studio. Powszechnie opisuje się jako niemal niesłyszalny i zbyt niskim poziomie w studyjnym miksie. Jest wycofany, to fakt, ale słyszalny. Myślę, że może muzyczne baśnie jakie nam Waldron opowiada, mogłyby stracić wiele ze swej tajemniczości, albo bajkowości gdyby tradycji stało się zadość i sytuowano by fortepian bliżej słuchacza… Nie dowiemy się tego dopóki ktoś nie zrobi nowego miksu.
Zadam takie pytanie: Czy kolekcja płyt jazzowych byłaby kompletna bez tego niezwykłego dzieła? To zestaw nie tylko innego niż zwykle instrumentarium , to nie tylko doskonałe opanowanie techniki gry na nich, to nie tylko wzajemne rozumienie idei przez muzyków bioących udział w sesji, ale przede wszystkim doskonałe kompozycje. To nie muzak, który mógłby być świetnym tłem dla innych prac akurat wykonywanych przez słuchaczy,  lecz wielkie dzielo, która domaga się uważnego słuchania, od początku do końca, a następnie włączenie ponowne… Nie znudzi się, bo arcydzieła się opierają znużeniu.

 


Kolejne rozdziały:

                  

Dodaj komentarz