Wydawnictwa płytowe aspirujące do najlepszych
(rozdział dziewiąty)

Wybitnie nagrane płyty ze szczególną troską o barwę, dynamikę, szczegół czy wyraz artystyczny to dziś domena przede wszystkim małych wytwórni. Okazuje się, że nie tylko, bo i wielkich korporacji też, jeśli realizatorzy nie są pod presją (tak przypuszczam) decydentów, którzy żądają zysków, nie tych artystycznych lecz ekonomicznych. W tej części zaprezentuję realizacje muzyki klasycznej, dokonane na przełomie XX, albo w XXI wieku, przez te małe i te duże przedsiębiorstwa nagraniowe. Będzie to „podróż” do różnych miejsc na świecie, gdzie celem będą studia nagraniowe i sale koncertowe w Polsce, Anglii i Włoszech.

For Bunita Marcus” skomponowany w 1985 roku, przez Mortona Feldmana, na dwa lata przed jego śmiercią, stał się jednym z najczęściej nagrywanych jego utworów i jednym z niewielu tegoż autorstwa, które wykazuje oznaki wykroczenia poza główny nurt repertuaru fortepianu. „Ta praca, którą dedykuję Bunicie Marcus, […] opisuje śmierć mojej matki i ogólniej zajmuje się pojęciem powolnej śmierci. Po prostu nie chciałem, aby ten utwór umarł. Tę niechęć przeniosłem na kompozycję, aby utrzymać ją przy życiu, jak pacjentowi cierpiącemu na śmiertelną chorobę przedłuża się życie, tak długo, jak to możliwe.”. Te wypowiedziane zdania przez Feldmana wyjaśniają formę i stonowaną ekspresję kompozycji. Nie jest głośnym, wściekłym buntem umierającego człowieka, lecz powolnym pogodzeniem się z nieuniknionym. Feldman rysuje kompozycję na wiele sposobów, z delikatnymi motywami gdzie poszczególne akordy, tekstury i rytmiczne pomysły pojawiają się ponownie, ale nigdy nie są (lub bardzo rzadko) takie same. Motywy pojawiają się ciągle i wciąż, tym samym przedłuża te ostatnie chwile jeszcze bardziej, zbliżając się do granic możliwości. Z pewnymi wyjątkami muzyka jest grana tak delikatnie, jak to tylko możliwe. Tak więc „For Bunita Marcus” składa się niemal wyłącznie z drobnych linii melodycznych składających się z dwóch i trzech nut. Akordy są zaskakujące, a refren- pięciostopniowa skala odgrywana jako arpeggio, nabiera zupełnie innego znaczenia niż sugerowałby użyte środki.

Jak wspominałem, kompozycja jest tak dobrze reprezentowana na płytach, że trudny wybór powstaje. Ja wybrałem w interpretacji Markusa Hinterhäusera, wydane przez włoską Col Legno (nr kat: WWE 31886) w roku 1997. Ten austriacki pianista, który również nagrał większe „Triadic Memories”, daje świetny występ. „For Bunita Marcus” to piękny dodatek do świata twórczości nieżyjącego już Mortona Feldmana.

Jeśli tylko jeden dźwięk zniknie niezauważony gdzieś z tej struktury, cała praca zostanie utracona. Zadziwiający jest sposób, w jaki Markus Hinterhäuser skupia się na przekształcaniu nawet najmniejszych emocji w rodzaj zrelaksowanego napięcia, wypełniając nimi każdy ton i zatrzymując się by pozwalać im wybrzmiewać. Barwa fortepianu zostaje uwypuklona rezonansami obudowy fortepianu, a powtórzenia pozwalają na transmutację barw do ledwie, ale jednak dostrzegalnych różnic.
Estetyka Mortona Feldmana radykalnie różni się od tej prezentowanej przez minimalistów, takich jak Steve Reich czy Philip Glass . Na próżno tu  szukać jakiegoś systemu lub ścisłej struktury, aby wyjaśnić, co dzieje się w ramach kompozycji. powiedzmy, Zamiast poszukiwań muzykologicznych lepiej oddać się absolutnej koncentracji, która umożliwi odkrywanie piękna zmieniającej się subtelnie muzyki. Kompozycja jest tak intymna, że aż niewyobrażalna do koncertowego przedstawienia! To bodaj jedyny utwór, dla którego takie medium jak płyta muzyczna jest stworzone (analogowa czy CD, to już obojętne), ale też i wymagające systemu audio, które nie zafałszuje przekazu.
Dajmy się ponieść hipnotycznej „podróży” o tytule- „For Bunita Marcus”, a (zapewniam) nie będzie ona „niewygodną”, bo nagranie pod względem technicznym jest doskonałe- bardzo realne i z instrumentem pełnym harmonicznych wybrzmień strun fortepianu i jego rezonującej obudowy.

 

Muzyka to dla mnie język uniwersalny. Używam go, aby komunikować się z publicznością na całym świecie. Dlatego do programu mojego debiutanckiego albumu wybrałam dwa koncerty, które są bardzo od siebie różne, ale jednocześnie niezwykle istotne dla mnie.”tak o sobie mówi Bomsori Kim, koreańska skrzypaczka, laureatka: XV Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego (poza II nagrodą i nagrodą krytyków muzycznych otrzymała aż dziewięć nagród specjalnych), a wcześniej: IV Międzynarodowego Konkursu Muzycznego w Sendai (Japonia), Międzynarodowego Konkursu im. P. Czajkowskiego, Konkursu im. Królowej Elżbiety belgijskiej, Międzynarodowego Konkursu Muzycznego ARD w Monachium, hanowerskiego Konkursu Skrzypcowego im. J. Joachima, Międzynarodowego Konkursu Muzycznego w Montrealu… Wiem, wiem- sztuka to nie sport! Jednak zdaję sobie sprawę z faktu, że nie poznalibyśmy najprawdopodobniej tej fantastycznej skrzypaczki gdyby nie konkursy, a jeśli poznalibyśmy to na pewno zbyt późno.

Na przełomie marca i kwietnia 2017 roku Bomsori Kim– nagrała swoją pierwszą płytę dla wytwórni Warner Classics z orkiestrą Filharmonii Narodowej w Warszawie pod dyrekcją Jacka Kaspszyka. Nagrania zrealizowali Andrzej Sasin i Aleksandra Nagórko (CD Accord), a wydał Warner Music w październiku 2017 roku. Warto odnotować, że para Andrzej Sasin i Aleksandra Nagórko to zdobywcy nagrody Grammy (za płytę „Penderecki conducts Penderecki vol. 1”).


W albumie znalazły się dwa koncerty: II Koncert skrzypcowy d-moll op. 22 Henryka Wieniawskiego i I Koncert skrzypcowy a-moll op. 77 Dymitra Szostakowicza, które zagrane przez młodą artystkę podczas XV konkursu im. Henryka Wieniawskiego wywołały wśród publiczności entuzjazm. Słuchacze na jej punkcie nieomal oszaleli (ja też). Słodki skrzypcowy ton artystki (gra na instrumencie Joannesa Baptisty Guadagniniego z 1774 roku, wypożyczonym dzięki wsparciu Kumho Asiana Cultural Foundation), precyzja i finezja brzmienia to tylko część czym epatuje, bo trzeba dołączyć i charyzmę, i… Urodę!. Miałem szczęście słuchać Bomsori Kim z pierwszego rzędu sali koncertowej Filharmonii Śląskiej 10 grudnia 2016 roku. Grała  II Koncert skrzypcowy Wieniawskiego, dyrygował Jacek Błaszczyk. (*) „[…] Już pierwsze takty ujawniły coś, czego nie da się wytłumaczyć. Łzy próbowały się wycisnąć! To było dziwne, bo najczęściej wiem dlaczego mi się podoba. Oczywiście- wyczucie czasu, artykulacja doskonała, sprawność lewej ręki…. To wirtuozerii atrybuty. Ale płakać mam od razu? A więc- nie wiem czemu te łzy się chciały pojawić. Zresztą nie tylko ja reagowałem jakoś inaczej, bo ostatnie takty zamilkły skrzypaczka i dyrygent rzucili się sobie w objęcia ze szczęścia, które czasami może być udziałem dwojga artystów w jednym czasie. No OK, rozumiem takie podziękowanie, ale Oni się rzucili na siebie tak spontanicznie, że wydawało i się jakby poza sobą świata nie widzieli, a zwłaszcza nas- tych co na widowni stali i klaskali. Klaskali i klaskali, aż Kim pojęła, że dwa bisy długie trzeba zagrać (Ysaye i Bach) […]Tak kiedyś na pewnym forum koncert relacjonowałem. A teraz proszę wyobraźnię uruchomić, bo pierwsze takty tego samego koncertu skrzypcowego słucham z mojego systemu audio, z płyty „Jacek Kaspszyk, Warsaw Philharmonic & Bomsori Kim, Wieniawski / Shostakovich”…


Znowu budzą się emocje podobne tym,  jakie pojawiały się na koncercie w Katowicach, choć inna orkiestra, choć ktoś inny dyrygentem. Ścieżki cyfrowe na płycie nie pozbawiły skrzypiec urokliwie słodkiej barwy, ani nie stłumiły w skrzypaczce muzykalności czy finezji. Oba koncerty Bomsori Kim gra z ogromną dyscypliną i wyczuciem proporcji. Romance (Andante non troppo w tonacji B-dur) z koncertu Wieniawskiego jest przepiękny, gra z wyczuciem stylu. Wszystkie nuty są pod kontrolą, nic nie powstaje przypadkiem. I w koncercie Wieniawskiego, jak i Szostakowicza muzyka płynie łagodnym nurtem… Może momentami powinna być bardziej drapieżna? Może, ale skoro muzyka przez skrzypaczkę wydobywana jest piękna to… No nie, nie będę się czepiał, bo takie widać jej postrzeganie tych dzieł.  A orkiestra jak sobie radzi? Wstęp do koncertu Wieniawskiego jest liryczny, akordy orkiestry są ciężkie i masywne (czy to źle? Nie, ja lubię takie granie tego koncertu). Koncert Szostakowicza grany jest w ostrożny, pełen umiaru sposób, co wywołuje łagodne potraktowanie brutalnej siły, ale czy czasem nie kontrastowałaby zbytnio taka interpretacja z naturalną łagodnością skrzypaczki? Może przydałoby się więcej bezkompromisowości, impetu i ekspresji? Nie wiem. Za to wiem, że chcę słuchać obu koncertów w wykonaniu Bomsori Kim i Orkiestry Filharmonii Narodowej po parę razy dziennie (szkoda, że doba taka krótka!).
Płyta jest nagrana z jakością najwyższą- dźwięk jest ciepły, przestrzenny i bezpośredni, wszystkie rejestry orkiestry są doskonale przedstawione. Pod batutą Kaspszyka muzycy grają nienagannie. Sekcja smyczków dysponuje głęboką, ciepłą i miękką barwą. Gdyby wyróżnić należało to zasługują na to waltornie otwierające Passacaglię w trzeciej części koncertu Szostakowicza. Świetnie brzmią instrumenty drewniane, słychać też ciche uderzenia w tam-tam i pomruki tuby. Nagrania bardzo dobrze oddają proporcje pomiędzy różnymi sekcjami orkiestry. Bomsori Kim nie jest „przykrywana” bogactwem brzmień orkiestry- jest na pierwszym planie, wyrazista (taka jaką pamiętam gdy w pierwszym rzędzie koncertu katowickiego siedziałem). Płytę można traktować jako referencyjną.

 

Album „Zarębski: Piano Quintet; Żeleński: Piano Quartet” w wykonaniu Jonathana Plowrighta oraz Szymanowski Quartet (Hyperion CDA67905) prezentuje twórczość kameralną dwóch polskich kompozytorów okresu romantycznego. Osobowość twórcy ”Kwintetu fortepianowego g-moll”- Juliusza Zarębskiego (**), mogła zaimponować samemu Lisztowi, który zresztą uważał Zarębskiego za jednego ze swych najznamienitszych wychowanków. Lisztowi też ”Piano Quintet” został zadedykowany. Klasyczny w formie ”Kwintet’, łączy instrumentalną wirtuozerię (zwłaszcza w partii fortepianowej) z wielką inwencją melodyczną, harmoniczną, rytmiczną i kolorystyczną. Wymaga od muzyków mistrzostwa technicznego. Zarębski był uznanym wirtuozem, co zakrywało jego talenty kompozytorskie. Zapomniano, że jego „Kwintet fortepianowy” jest prawdziwym arcydziełem, demonstrującym oryginalność i klasę, które bodaj przewyższają lepiej znane kwintety fortepianowe bardziej znanych kompozytorów. Utwór ujawnia niezwykle świeże podejście do symfonicznego komponowania, do nowej melodyki. Utwór, umieszczony na płycie wydawnictwa Hyperion, jest pasjonującą pracą, łączącą romantyzm niemiecki ze słowiańską żywiołowością. Większość kompozycji Zarębskiego jest w stylu wirtuozowskich salonowych pokazów, natomiast „Kwintet” jaets kompletnie inny- to oszałamiające dzieło, niezwykle wyrafinowane, pełne kolorów, pelne inwencji. Miał 31 lat, kiedy umarł – była to duża strata dla sztuki.
Twórczość instrumentalną Juliusza Żeleńskiego, którego Kwartet fortepianowy C-moll pojawia się na tej samej płycie, PWN tak go opisuje: „ […] utrzymana jest w klasycznej formie, łączącej symetrię z przejrzystą tonalnością i nieskomplikowaną harmonią. Kwartet fortepianowy jest także przejrzyście skonstruowany w zakresie prowadzenia głosów czy konstrukcji pojedynczych partii, na czele z głosem fortepianu. Utwór nie zdradza może wielkich indywidualnych cech stylistycznych Żeleńskiego (domeną jego twórczości była bowiem opera), ale ten jeden z niewielu utworów kameralnych kompozytora jest dobrze skonstruowany w obrębie czterech części, z dobrą muzyczną narracją i urzekającymi pomysłami melodycznymi, jak chociażby powolna Romanza”.

Polska muzyka z drugiej połowy XIX wieku, która pojawiała się pomiędzy późnymi utworami Chopina, a wczesnymi Szymanowskiego, jest coraz chętniej grywana, ale nadal. niewiele z nich osiąga popularność jaka powinna być im dana już wcześniej, Wyjątek stanowi „Piano Quintet g-moll” Juliusza Zarębskiego, uznane arcydzieło, które wcześniej Martha Argerich wykonała i zarejestrowała w ramach kompilacji- „Live at the Lugano Festival 2011” (Martha Argerich ze skrzypaczkami- Dorą Schwarzberg i Lucią Hall, altowiolistką Lidą Chen, wiolonczelistą Gautierem Capuçonem). Trzeba oddać hołd Jonathanowi Plowright, bo jego występ w omawianym nagraniu z Kwartetem Szymanowskiego, nie blednie przy porównywaniu z interpretacją Argerich i jej przyjaciół. Plowright i Szymanowski Quartet dostarczają na płytę dojrzały, ludowo zabarwiony, romantyzm. Kwartet fortepianowy c-moll Żeleńskiego jest świetnym uzupełnieniem ścieżki płytowej- miłym, rzetelnym tłem.
Jonathan Plowright, na fortepianie i Kwartet Szymanowskiego naprawdę potrafią uchwycić ducha poszczególnych utworów, a inżynierowie Hyperiona zapewnili nieskazitelne pod względem technicznym nagranie, które brzmi zupełnie naturalnie i ciepło, ale które bardzo skutecznie pokazuje szczegóły instrumentalne nawet w zatłoczonych fragmentach utworów. Obydwie kompozycje są pięknie napisane i niezwykle satysfakcjonujące, odtwarzane z płyty nie urażą uszu żadnego melomana, który kocha muzykę kameralną z drugiej połowy XIX wieku… Więcej należy napisać- to niezbędny album CD na półce z płytami wyjątkowej urody, a słuchane powinny być często.

 

L’Arpeggiata, międzynarodowy zespół wokalno-instrumentalny, powstały w 2000 z inicjatywy Christiny Pluhar specjalizuje się w łączeniu kompozycji barokowych, zwłaszcza włoskich, hiszpańskich i francuskich, z elementami współczesnej muzyki pop i jazzu. Dla ortodoksyjnie odbierających muzykę dawną, ich interpretacje są nieakceptowane, choć (przypuszczam) i tak chętnie słuchane. Dlaczego? Bo tworzą nie kitsch, lecz nową jakość. W wydanej w 2009 roku „Monteverdi: Teatro d’Amore”, muzycy w fantastycznej mieszance muzyki dawnej i jazzu, stworzyli swoistą „barokową jam session” opartą na technicznej perfekcji, bogatej wiedzy muzykologicznej i odważnych improwizacjach. Ten album przedstawia muzykę Claudio Monteverdiego- i tę instrumentalną, jak i arie.

W utworach wokalnych błyszczą wokalne talenty kontratenora Philippe’a Jaroussky’ego i sopranistki Núriy Rial, które spotykają się w ostatnim duecie z „L’Incoronazione di Poppea” – jednej z najpiękniejszych i najbardziej zmysłowych scen miłosnych w historii opery. Christina Pluhar wspominała w wywiadzie:Najbardziej godną podziwu rzeczą w Monteverdim jest ogromna różnorodność technik kompozytorskich, które znakomicie ze sobą łączy. W tym nagraniu chcieliśmy zwrócić uwagę właśnie na tę różnorodność. Nowoczesność, która biegnie przez jego dzieła jak nić, jego muzyce nadaje ponadczasową jakość. Nawet w dwudziestym pierwszym wieku jest jasne, jeśli spojrzymy na  przykłady jego wykorzystania basu. jazzmani uważają że „wynaleźli” walking bass w 1940 roku, ale przecież można znaleźć bass ostinato Monteverdiego, które odbiega od normy ostinata XVII wieku, który jest jedynym w swoim rodzaju, a dźwięk jest nadal bardzo nowoczesny„.

L’Arpeggiata i muzycy towarzyszący chcą pokazać różnorodność świeckich kompozycji Claudio Monteverdiego, a później szeroki asortyment barokowych atrakcji- od zmysłowego duetu „Pur ti miro”, przez „L’incoronazione di Poppea”, po instrumentalny L’Orfeo, który otwiera płytę. Techniczna perfekcja i świetna komunikacja śpiewaków z instrumentalistami sprawiają, że słuchanie jest samą rozkoszą. Nie jest więc ważne co jest celem tej produkcji- czy cyniczne wykorzystywanie popularności Monteverdiego, czy raczej spojrzenie na jego sztukę od innej strony. Istotne jest to, że to „jeszcze jeden Monteverdi”, ale ciekawszy, piękniejszy, lepiej zagrany i zaśpiewany, a że podczas słuchania genialne rytmy Monteverdiego mogą się kojarzyć z jazzowym rozumieniem muzyki to… Nie sądzę, żeby komukolwiek to szkodziło. Nagrania, jak w przypadku każdej płyty podpisanej przez Christinę Pluhar, są bez zarzutu- poza realnością obrazu, szczególnie zwraca uwagę pewien aspekt, a mianowicie wyraziste rozmieszczenie muzyków w przestrzeni wokół głośników i to w każdym wymiarze, bo na szerokości,  w głąb i wyżej-niżej.

 

W audio jakoś tak jest, że może być zawsze lepiej, mimo że wydaje się nie raz, że ze szczytem możliwości technicznych mamy do czynienia. Tak było z płytą „Monteverdi: Teatro d’Amore” omawianą wyżej, aż do momentu gdy do odtwarzacza włożyłem CD o tytule „Zelenka Sonatas„. nagraną przez Ensemble Marsyas (z udziałem skrzypaczki Monici Huggett) dla wytwórni Linn Records (CKD 415). Warto nadmienić, że zespół w tym repertuarze wyróżniono zarówno pierwszą nagrodą, jak i nagrodą publiczności na Międzynarodowym Konkursie Brugge w 2007 roku. Na płytę Ensemble Marsyas przygotował trzy niezwykłe sonaty Jana Dismasa Zelenki na skrzypce, dwa oboje, fagot i basso continuo. Do nagrań wykorzystano instrumenty z epoki.

Sonaty te stanowią najbardziej spektakularną muzykę, jaką kiedykolwiek napisano na instrumenty dęte- są wielce integralne muzycznie i o zapierającej dech w piersiach skali trudności. Szkocka grupa barokowych muzyków z Ensemble Marsyas debiutuje tą płytą . Nagrań dokonano z użyciem wyłącznie instrumentów z epoki, z basso continuo różnie granym: na violone (z włoskiego- duże skrzypce, instrument smyczkowy, o kształcie i rozmiarach zbliżonych do kontrabasu), teorbie (instrument z rodziny lutni), klawesynie lub na organach.

Wszyscy z zespołu są świetnymi muzykami, trudno więc kogoś wyróżnić, ale jeśli miałbym się pokusić o wyróżnienie kogoś to chyba wymieniłbym Petera Whelana, założyciela zespołu, ze swoim bulgoczącym wirtuozowskim fagotem, dwóch muzyków z dźwięcznymi oryginalnymi obojami oraz skrzypaczkę Monicę Huggett za jej wyczucie stylu. Zwracam uwagę niezorientowanym, że oboje i fagoty nie są łatwymi instrumentami do grania na nich, a oba te instrumenty gdy są z epoki są jeszcze trudniejsze, więc granie trudnych nut w skomplikowanej grze zespołowej jest tym większym wyzwaniem. Trzy sonaty, pomimo komplikacji, są pełne wdzięku, z którymi szkocki zespół radzi sobie ich z godną pozazdroszczenia gładkością. Techniczna realizacja nagrań jest wzorcowa i jak wcześniej wspomniałem- jeśli płyta L’Arpeggiaty daje efekt realności koncertowej to ta, zagrana przez Ensemble Marsyas, jest już namacalnie realnym przekazem muzycznym- po prostu przeniesiony koncert w warunki domowe.

 

 

*) Po informację na temat katowickiego koncertu z udziałem Bomsori Kim można sięgać tu:  

**) Więcej informacji na temat „Kwintetu fortepianowego” g-moll w:

 


Kolejne rozdziały: