Wydawnictwa płytowe aspirujące do najlepszych
(rozdział dziesiąty)

Od czasu do czasu swoje zbiory płytowe odświeżam gdy znajduję pozycje, które zawsze były znakomitymi realizacjami pod względem artystycznym, ale technicznym odstające od poziomu dziś stanowiącego normę. Okazuje się (o czym już wspominałem w innych artykułach), że można co dobre jednak poprawić. Tę moją kolekcję płyt staram się również uzupełniać o nowe pozycje, w nowych opracowaniach. Choć tytuły zaczynają się powtarzać to jednak warto mieć z czego wybierać swoje ulubione interpretacje. Od takiej płyty zacznę:

Fryderyk Chopin – Piano Concertos„, w wykonaniu Szymona Nehringa i Sinfonietty Cracovia pod dyr. Jurka Dybała i Krzysztofa Pendereckiego, miał swój debiut 2 grudnia 2017 roku. Wydał ten album DUX, który jest efektem nagrań z końca września 2016 roku. Sesja nagraniowa odbyła się w sali koncertowej Europejskiego Centrum Muzyki w Lusławicach. Starano się by wszystkie parametry akustyczne i techniczne spełniły wymogi audiofilskie. Zadbano o przejrzystą akustykę Sali, znakomicie nadającą się do pokazania walorów brzmieniowych instrumentów orkiestry. Oddzielnie potraktowano dobór fortepianu Steinway, który specjalnie na tę okazję został przygotowany i dostarczony. Najwyższy poziom artystyczny mieli zagwarantować- pianista, wyróżniony na XVII konkursie chopinowskim  i osoba głównego dyrygenta (koncert e-moll) Krzysztofa Pendereckiego.

Płyta pozwala wysłuchać obu koncertów Chopina w interpretacji Szymona Nehringa, który z wdziękiem i precyzją prowadzi nas przez pasaże i akordy młodzieńczej muzyki polskiego kompozytora. Jej wielobarwność jest mocno zaznaczona, rytmiką zachwyca. Orkiestra brzmi idealnie- bardzo rozdzielczo i przestrzennie. Przede wszystkim z nagrań bije ciepło. Partie fortepianu eksponowane są mocniej niż zwykle- na pierwszym planie i nad wyraz obszernie, jakby słuchacz siedział w pierwszym rzędzie filharmonii.


Na krążku widnieje napis: „Audiophile Sound”. Co to w tym przypadku oznacza? Otóż to, że zadbano o możliwie najwierniejsze oddanie naturalnych barw instrumentów, zarejestrowanie informacji zawartych w pogłosach z sali w Lusławicach, co dodało autentyczności nagraniom. Do nagrań użyto fortepianu Steinway & Sons- model D 274 (nr seryjny 596 311) strojonego dla A1=442 Hz. To wyjątkowy egzemplarz, którego brzmieniem zachwycało się wielu polskich i zagranicznych pianistów Enio Moricone, Wadym Kolodenko, Seong-jin Cho i Eugen Indijc. Instrument został zintonowany przez jednego z najlepszych stroicieli Steinway & Sons w Europie – Jarka Bednarskiego. W książeczce albumu zamieszczono metrykę nagrania ze szczegółowym opisem sprzętu nagraniowego i odsłuchowego. Ta informacja wymienia dokładnie modele mikrofonów, przedwzmacniaczy mikrofonowych, oprogramowania DAW, oraz sprzętu służącego do odsłuchu po masteringu (między innymi: CD Reimyo, przedwzmacniacz Accuphase, końcówki mocy Pass Aleph, głośniki Dynaudio Sapphire. A w drugim systemie zgromadzono komplet McIntosh’a). Krążek CD pokryto 24-karatowym złotem.
Byłoby wielką niestosownością zapomnieć wymienić odpowiedzialnych za nagranie od strony technicznej: reżyserów- Małgorzatę Polańską, Michala Szostakowskiego i Marcina Domżala; montował- Marcin Domżał; stroił fortepian- Zbigniew Wajdzik… Trudno wszystkich wymienić.

Szymon Nehring jest jednym z najbardziej utalentowanych i obiecujących pianistów młodego pokolenia, oddajmy mu głos (w wywiadzie udzielonym Annie S. Dębowskiej z  )

Anna S. Dębowska: Od Konkursu Chopinowskiego dużo pan koncertuje w Europie i Azji. Po wygranej na Konkursie im. Rubinsteina w Tel Awiwie w maju tego roku koncertów będzie pan miał jeszcze więcej. Odpowiada panu taki tryb życia?
Szymon Nehring: Bardzo lubię podróżować, nie tylko przy okazji koncertów. Akurat wtedy ciężko znaleźć czas na zwiedzanie. Życie koncertującego pianisty nazwałbym ekscentrycznym. Bywa trudne emocjonalnie, bo często i długo jest się z dala od domu i rodziny. Trzeba być spontanicznym, otwartym, trzeba też być przygotowanym na różne niewygody. I na samotność.Spędzam wiele czasu w samolocie, a podróżuję zwykle sam, ćwiczę po kilka godzin dziennie, sam na sam z fortepianem. A później muszę się otworzyć przed publicznością, nawiązać z nią kontakt emocjonalny. I to są wspaniałe chwile, po których bardzo lgnę do ludzi.Od dziecka chciał pan koncertować?Właśnie nie, o karierze pianisty estradowego zacząłem myśleć poważnie dopiero jako 18-latek, choć zawsze lubiłem grać dla ludzi i sprawiać im w ten sposób przyjemność. Byłem stale zachęcany i stymulowany przez moją panią profesor Olgę Łazarską, u której uczyłem się przez 11 lat, do brania udziału w różnych młodzieżowych konkursach pianistycznych. Mimo to nie sądziłem, że koncertowanie stanie się moim zawodem. Tak samo z podróżami: marzyłem o nich, ale nie traktowałem muzyki jako środka do tego celu. Ona była celem samym w sobie. Zrozumiałem to kilka lat temu. Zacząłem wtedy dużo ćwiczyć, poświęcać muzyce więcej czasu. Bez poczucia wyrzeczenia, wprost przeciwnie – znajdując w tym przyjemność. Pozytywny wpływ miał na mnie profesor Stefan Wojtas. Jest bardzo wymagający, więc nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby przyjść na następną lekcję nieprzygotowany, bez żadnych postępów. To on właśnie zachęcił mnie do udziału w Konkursie Chopinowskim – wcześniej o tym w ogóle nie myślałem. Decyzja zapadła 10 miesięcy wcześniej, ale warto było zaryzykować.We wrześniu rozpocznie pan dwuletnie studia na Yale University w New Haven u wybitnego pedagoga Borisa Bermana. Jednocześnie ma pan przed sobą debiut w Carnegie Hall w Nowym Jorku, w londyńskiej Wigmore Hall, trasy koncertowe w Chinach i Japonii – jest to plon wspomnianego zwycięstwa w Tel Awiwie. Jak chce pan pogodzić naukę z koncertami?
– Nie chcę zawieszać koncertowania. Są artyści, którzy co jakiś czas tak robią, np. Krystian Zimerman nie występował przez 18 miesięcy. Ale w dzisiejszych czasach, gdy jest tylu pianistów i taka konkurencja, nie mógłbym sobie na to pozwolić. Zamierzam grać jakieś 50 koncertów rocznie, a resztę czasu przeznaczyć na uczenie się nowego repertuaru i rozwijanie swoich umiejętności. Chciałbym poszerzyć swoje spektrum brzmieniowe, pracować nad jego kolorystyką, poznawać muzykę bardziej wszechstronnie i dzięki temu dysponować szerszą gamą ekspresji, które można wydobyć z instrumentu. To są punkty, nad którymi mam intensywnie pracować z Bermanem. Mam 22 lata i nie chcę się wyeksploatować licznymi koncertami. Dużo występowałem po Konkursie Chopinowskim i niekoniecznie dobrze to wspominam – nie zawsze dobrze wtedy grałem, właśnie z powodu nadmiaru terminów. Obce jest mi myślenie w rodzaju: „Wszystko mi jedno, co gram i jak gram, tylko mi zapłaćcie”. Jest to wyjątkowo żałosne podejście, zwłaszcza gdy uprawia się tak uprzywilejowany zawód.
Na czym polega jego wyjątkowość?
– Po pierwsze, na tym, że uprawiamy go dlatego, bo mamy talent i szczęście obcować z piękną muzyką. Po drugie, dlatego, że daje nam to szansę przekazać ludziom coś wartościowego i sprawić, że wyjdą odmienieni po naszym koncercie.
Dostał się pan na dwie prestiżowe uczelnie: do Curtis Institute of Music w Filadelfii i na Yale. Dlaczego wybrał pan Yale?
– W Curtis Institute studiują głównie chińscy pianiści, nie wiem, czy znalazłbym z nimi takie porozumienie, na jakim mi zależy. Chcę się rozwijać nie tylko dzięki pracy z profesorem, ale również z innymi muzykami, np. na polu kameralistyki. Chcę też uczyć się języków, szlifować niemiecki, poznać francuski i włoski. Mój pradziadek Władysław Nehring był profesorem slawistyki, może mam po nim talent do języków? Na kampusie będę mieszkać z kolegą z Serbii, więc pewnie też nauczę się trochę serbskiego.
Będzie pan grał więcej Chopina?
– Odwrotnie, chcę sobie teraz zrobić przerwę od Chopina, spróbować sił w różnych epokach i stylach kompozytorskich. Nie zarzucę go zupełnie – przygotowuję teraz „Fantazję na tematy polskie”. Ale jestem za młody na to, aby ograniczać się do jednego czy dwóch kompozytorów. Chcę chłonąć jak najwięcej literatury pianistycznej, która jest olbrzymia. Czuję, że im więcej różnych utworów biorę na warsztat, tym lepiej gram. Przymierzam się do Debussy’ego, do „Pietruszki” Strawińskiego i mazurków Szymanowskiego, w planach mam sporo muzyki polskiej.Myśli pan o następnych nagrodach?
– Powiedziałem już w Polskim Radiu, że Konkurs im. Rubinsteina był moim ostatnim konkursem. Być może za jakiś czas zmienię zdanie, ale uważam, że konkursy nie służą muzyce, choć bez nich rzeczywiście trudno zwrócić na siebie uwagę.
Narodowy Instytut Fryderyka Chopina wydał płytę z pana recitalem chopinowskim na instrumencie historycznym. Czemu zainteresował się pan tym rodzajem fortepianu?
– Propozycja wyszła od Stanisława Leszczyńskiego, dyrektora festiwalu Chopin i Jego Europa. Nie musiał mnie namawiać. To była świetna szkoła pianistyki. Grając na współczesnym fortepianie, łatwo wpaść w złe przyzwyczajenie zbyt mocnego wciskania klawiszy. Robi się to dla uzyskania dużego dźwięku. Tymczasem na fortepianie historycznym efekt jest zgoła przeciwny – dźwięk wtedy gaśnie, zostaje zduszony. To jest kwestia innej budowy i mechaniki tych instrumentów. Moje ucho i palce musiały więc szukać innych sposobów na uzyskanie nośnego dźwięku. I to właśnie była ta świetna szkoła, przez którą przeszedłem, grając na fortepianach Erarda z 1849 i 1858 roku. To nie znaczy, że chcę się całkowicie temu poświęcić. Nie zamierzam też przystępować do zapowiadanego na wrzesień przyszłego roku w Warszawie Konkursu Chopinowskiego na instrumentach historycznych.
Pana wielbiciele będą pewnie żałować. Zastanawiał się pan, dlaczego ludzie tak bardzo lubią pana przy fortepianie?
– Wiem, że zyskałem bardzo wielu fanów na Konkursie Chopinowskim. Trochę mnie to zaskoczyło, ale jest to bardzo miłe. Również w Tel Awiwie otrzymałem dwie nagrody specjalne od publiczności. Mam grupę kilkuset fanów na Facebooku, są ludzie, którzy przyjeżdżają na niemal każdy mój koncert, jeżdżą za mną, i tacy sympatycy, którzy podwieźli mnie samochodem z Krakowa do Dusznik, gdzie grałem recital. Ale bywa i odwrotnie: niedawno do mojej mamy podszedł jakiś człowiek, mówiąc, że od początku był moim przeciwnikiem. To było przykre, ale trzeba mieć grubą skórę.
Zawsze znajdzie się 50 fanów i jedna malkontentka, np. ja. Jest pan na to psychicznie przygotowany?
– Nie oczekuję tylko pochwał. Pani pisała o mnie krytycznie podczas Konkursu Chopinowskiego i myślałem wtedy, że ma pani niezły tupet. Szanuję, że ktoś ma swoje zdanie, ale nie zamierzam się przejmować negatywnymi opiniami. Myślę, że ludzie chcą mnie słuchać dzięki mojemu talentowi, dzięki niemu moja gra bywa wiarygodna.GAZETA WYBORCZA 29 sierpnia 2017 roku.

 

„Paul Kletzki Conducting the Philharmonia Orchestra, Sibelius Symphony No 2”, płyta zaskakiwała w 1955 roku. Producent EMI Walter Legge i inżynierowie- Douglas Larter i Neville Boyling, dokonali niemożliwego w tamtym czasie, w Kingsway Hall w Londynie, bowiem to nagranie jest stereofoniczne, a więc musi być jedną z najwcześniejszych prób stereo w EMI. Sibelius jeszcze żył w tym czasie,  zmarł dwa lata później

Paul Kletzki zapamiętany dzięki karierze dyrygenckiej, mniej znany jako kompozytor, urodził się w Polsce w 1900 roku. W latach 1915-19 grał w Łódzkiej Orkiestrze Symfonicznej. Po wojnie w 1919 r. rozpoczął studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim, ale jednocześnie studiował kompozycję u Jules’a de Wertheima i dyrygenturę u Emila Młynarskiego. W latach dwudziestych jego kompozycjami dyrygował sam Arturo Toscanini. Studia muzyczne kontynuował od 1921 r. w Niemczech i tam też dyrygował Berlińską Orkiestrą Filharmoniczną i innymi orkiestrami niemieckimi. Był Żydem, więc zmuszony był do opuszczenia nazistowskich Niemiec w 1933 roku. Przeniósł się do Włoch. Z powodu antysemityzmu w czasie włoskiego faszystowskiego reżimu przeniósł się do Związku Radzieckiego, a stamtąd do Szwajcarii. Po utracie wielu członków rodziny podczas Holokaustu, nazizm zniszczył jego ducha i jego wolę komponowania. Od 1942 r. Kletzki nie napisał ani jednej kompozycji. Pozostały umiejętności dyrygenckie… Kletzki został zaproszony przez Walta Legge z EMI do prowadzenia nowo powstałej Philharmonia Orchestra w Londynie. Z nią dokonał wielu doskonałych nagrań. Później kierował wieloma orkiestrami w Europie i Ameryce. Zmarł w 1974 r.
W czerwcowym wydaniu z 1956 r. MM z magazynu Gramophone napisał: „Kletzki gwałtownie atakuje muzykę, która jest całkowicie udana, noszona przez cudowną jakość zarówno gry orkiestrowej, jak i nagrywania … Czy jest to dźwięk o mocnym brzmieniu, zajadłym ataku, rezonansowym pizzicato lub wrażliwym solo, do którego się odwołuje, zawsze tam jest muzyka, nawet w melodii z basów z wyraźnie ponadprzeciętną proporcją nut w stosunku do tylko brzmień. Wszystko to stworzyło świetną jakość nagrania z doskonałym wewnętrznym balansem … „. II Symfonia w tonacji D-dur zaczyna się od radosnego nastroju, aż do punktu kulminacyjnego- heroicznych fanfar. Kletzki utrzymuje tempo żwawe, ale bez pośpiechu. W wersjach Barbirolliego, Davisa, Karajana, Monteuxa ta część zajmuje niewiele ponad dziesięć minut, a. Kletzki potrzebuje troszkę ponad dziewięć minut. Kompozytor w partyturze zaznaczył drugą część jako Andante (umiarkowanie powolna) i z użyciem rubato (z elastycznym tempem), aby dać dyrygentowi możliwie dużo swobody interpretacyjnej. Ta druga część zaczyna się od dalekich wybrzmień uderzeń w kotły, a następnie sekcje wiolonczel i basów grają pizzicato…  Nigdy nie brzmiały tak czarująco jak pod batutą Kletzkiego, a że zmiany tempa wydają się narzędziem, które dyrygent lubi, to wyraźnie słychać. Scherzo z trzeciej części to pokaz orkiestrowej ekwilibrystyki, bo tylko od czasu do czasu tempo zwalnia dla melancholijnego motywu. Kletzki wszystko płynnie łączy i prowadzi do Finału, a ten eksploduje w wybuchowo. Ekscytująco się symfonia kończy. Może i Kletzki mógłby zabrzmieć jeszcze bardziej majestatycznie i bohatersko? Nie wiem, dla mnie to ideał Sibelius’owej symfoniki. Dźwięki są absolutnie wspaniałe na tym starannie opracowanym XRCD (przygotowane przez JVC) z oryginalnych taśm Abbey Road Studios, bez wielu mikrofonów, które później stały się normą; zostało to prawdopodobnie zrobione z tylko dwoma mikrofonami, a zatem informacje L-R są wyraźnie rozdzielone na kanały. Trudno sobie wyobrazić, by jakakolwiek płyta CD lub płyta LP była lepsza od tej. Jeśli gra się z dużą głośnością, słychać lekki szum, natomiast na normalnym poziomie słuchania hałas w tle staje się prawie niezauważalny. To stare nagranie jest tak dobre, że naturalne staje się ​​zastanawianie, jak dźwięk sprzed kilkudziesięciu lat może być tak dobry jak współczesny? Przy postępach w technologii audio należałoby raczej sądzić, że pomiędzy współczesnym dźwiękiem a wczesnym dźwiękiem stereo będzie istniała różnica jak pomiędzy dniem a nocą, ale nie- dźwięk na tym albumie jest prawie tak dobry, jak wiele rzeczy zapisanych dzisiaj (i to przy postaraniu się o wysoką jakość nagrań). Dźwięk Hi-Q (zremasterowany przez JVC do XRCD24) zapewnił płycie „Paul Kletzki Conducting the Philharmonia Orchestra, Sibelius Symphony No 2” duży, otwarty, pełnowymiarowy i w skrócie- realistyczny obraz muzyczny.

Chicago Symphony, zajmuje pozycję jednej z najlepszych orkiestr na świecie, a dyrygowali nią najwybitniejsi dyrygenci świata, jako goście: Thomas Beecham, Leonard Bernstein, Aaron Copland, Edward Elgar, Paul Hindemith,  Charles Munch, Eugene Ormandy, André Previn, Siergiej Prokofiew, Siergiej Rachmaninow, Maurice Ravel, Arnold Schoenberg, Leonard Slatkin, Leopold Stokowski, Richard Strauss, George Szell, jak i dyrektorzy artystyczni, między innymi: Artur Rodziński, Rafael Kubelík, Fritz Reiner, Georg Solti i Daniel Barenboim. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat wielu z tych dyrygentów wyprodukowało niezliczone nagrania z tą orkiestrą, a symfonii Mahlera zupełnie oszałamiającą ilość. To, że jedna z interpretacji nie znajduje się na półce melomana graniczy z cudem. Wśród nich jest jedno wyjątkowe- nagranie EMI z Pierwszą Symfonią Mahlera pod Carlem Marią Giulinim, które zostało nagrane w 1971 roku i pierwotnie wydane wraz z Czwartą Symfonią. Jakość dźwięku, precyzyjne instrumenty strunowe, imponująco mocne blaszane i ciepły, bogaty dźwięk są obecne w każdej sekundzie tego nagrania.

Odczytanie Mahlera przez Giuliniego w nagraniach zebranych na płycie „Carlo Maria Giulini, Mahler: Symphony No.1” nie jest nowatorskie, co nie oznacza wykonania konserwatywno- bezpiecznego. Jednak w porównaniu do bardziej żwawych interpretacji (na przykład Soltiego), Giulini jest bardziej subtelny w różnicowaniu temp czy dynamicznych zmian. Chociaż tempo utrzymywane jest skromnej to, mimo wszystko tworzy zdrowy nastrój podekscytowania. Co najważniejsze- Giulini czyta partyturę bez nadmiernego sentymentalizowania. Stonowany temperament Giuliniego służy dobrze we wstępnych momentach symfonii, gdy budzi się wiosna. Pierwszą część odbiera się jako przepełnioną słodkim odczuwaniem piękna i ukojenia, choć zakończenia jest energiczne. Druga część wydaje się początkowo wyluzowana, ale napięcie wzmaga się z czasem, przy czym w całej linii melodycznej utrzymuje się atrakcyjna słodycz. Kompozytor wykorzystał w symfonii temat popularnej piosenki „Panie Janie” rozwijany techniką kanonu w formie marsza żałobnego, który przez Giuliniego budowany jest stopniowo, a robi to z nadzwyczajnym napięciem. W ostatniej części hałaśliwie, albo raczej- wybuchowo, ucieka od melancholii marsza pogrzebowego. Giulini eksponuje romantyczną melodię, która pięknie się rozwija, a kończy szczęśliwym akcentem.
Producent EMI Christopher Bishop i inżynier Carson Taylor, nagrali płytę w Medinah Temple w Chicago w marcu 1971 roku, natomiast inżynier Tohru Kotetsu zremasterował oryginalną taśmę w JVC Mastering Center w Japonii w 2014 roku, używając systemu XRCD i 24-bitowej technologii K2. Rezultaty są znacznie lepsze, niż wielu mogłoby się spodziewać, biorąc pod uwagę fakt, że nagrania EMI z tego okresu nie należały do wspaniałych. W przypadku tego wydania dźwięki, mimo że nadal jasne, są gładkie, bogate w harmoniczne, przestrzenne i rezonansowe, a przy tym niezwykle dynamiczne. Dźwięk nie jest twardy ani szorstki, jak w przypadku innych realizacji chicagowskiej orkiestry dla EMI. Ten remastering I Symfonii Mahlera jest bez wątpienia najlepszy jaki do tej pory się pojawił… Brzmi świetnie, a nagrania Giuliniego odbierane z tej edycji odbieram jako dopracowane i wyrafinowane.

 

Poemat symfoniczny Richarda Straussa– „Also Sprach Zarathustra„, wykonany przez Los Angeles Philharmonic pod dyr. Zubina Mehty (Decca 1969), w remasteringu 24-Bit/100kHz K2HD, sprawia, że twój system audio staje przed bardzo trudnym zadaniem odtworzenia szalenie szerokiej skali częstotliwości, poczynając od najniższych wibracji na wstępie utworu- podwójnego niskiego C kontrabasów i organów… Arcydzieło Richarda Straussa, w niesamowitej interpretacji Zubina Mehty z 1968 roku dla Decca Records „wciska w fotel” melomana, który próbuje go wysłuchać z głośnością zbliżoną do koncertowej.

Już materiał źródłowy- nagranie analogowe, był wyjątkowy, na szczęście proces konwersji go nie zepsuł- zachował promienny nastrój i barwność. Płyta brzmi klarownie i głęboko. Nagrania oddają charakterystykę instrumentów z doskonałą wiernością i bardzo rozdzielczo, co ułatwia rozróżnianie pojedynczych instrumentów tak dętych drewnianych jak i pozostałe. Dźwięk jest tak samo ciepły, jak w najlepszej realizacji analogowej. Występ Philharmonic Orchestra z Los Angeles jest barwowo dźwięczny, szeroko i głęboko otwarty w wymiarach przestrzennych.
Wyjątkowa interpretacja Mehty jest klasyczna, gra orkiestry jest fenomenalna, a reprodukcja sięga szczytów doskonałości realizatorskich. Czy można oczekiwać czegoś jeszcze po klasycznym nagraniu? Chyba nie! Więc usiądź wygodnie i wysłuchaj opowieści o bohaterze- nadczłowieku- Zaratustrze, opowiedzianym w sposób najwspanialszy. Jest tylko jeden kłopot- masz odpowiedni system audio, by odtworzyć płytę?
Warto też przypomnieć, że kompozycja Straussa, zyskała bardzo na popularności dzięki Stanleyowi Kubrickowi, który wstęp z „Also Sprach Zarathustra wykorzystał w ścieżce muzycznej popularnego filmu fabularnego „2001: A Space Odyssey” (do filmu wybrano wersję filharmoników wiedeńskich).

 

Coś robiłem w pokoju, w którym włączone było radio. Wtedy usłyszałem Etiudę C-dur op. 10 nr 1 Chopina. Pięknie brzmiący fortepian, utrzymane tempo, precyzja wykonania pasaży… Przerwałem wykonywanie prac by usłyszeć ze słów komentatora PR2 (Polskie Radio 2) kto tę etiudę gra. Musiałem czekać pół godziny zanim się dowiedziałem, że grała Juana Zayas. Kto? Zayas… Pierwsze słyszałem! A przecież International Piano Quarterly, w 1999 roku, przebadał całą dyskografię kompletnych nagrań Etiud Chopina, ważąc ich mocne i słabe strony. Spośród wszystkich wybrano właśnie nagranie Juany Zayas z 1983 r. jako „przekonujący pierwszy wybór”. Większość melomanów prawdopodobnie nigdy wcześniej nie słyszała o pianistce kubańskiej. Jednak jej interpretacja, została okrzyknięta najlepszą spośród wszystkich nagrań Etiud w przeciągu stulecia. Może każdy, kto ich wysłucha, zrozumie, dlaczego tak wybrano? A więc poszukać trzeba było, bo kolejno po sobie przedstawiane przez PR2 etiudy były fantastycznie zagrane. Dotarłem do takiej informacji (*): „Jesteśmy zachwyceni powrotem popularności jednej z najbardziej ukochanych pianistek klasycznych Kuby, znanej na całym świecie Juany Zayas, której  nagranie w 1983 etiud Chopina było szeroko chwalone jako największe osiągnięcie pianistyczne XX wieku.
Dzieciństwo Juany Zayas owiane jest legendą. Wybierała utwory fortepianowe na ucho już w wieku 2 lat, a w wieku 5 lat odczytywała partytury muzyczne i grała utwory Beethovena i Haendla. W wieku 11 lat ukończyła prestiżowe Konserwatorium Peyrellade w Havanie, zdobywając Złoty Medal (na egzaminie Grala Koncert fortepianowy Schumanna). Później Zayas studiowała w Conservatoire National Supérieur de Musique w Paryżu, zdobywając pierwszą nagrodę w dziedzinie muzyki fortepianowej i kameralnej, a wkrótce kolejne wyróżnienia ją spotkały. Jednak miłość zatriumfuje i przyćmi muzyczne ambicje młodej pianistki. Pani Zayas odłożyła karierę koncertową, by wyjść za mąż i wychować trzech synów. Po latach, zachęcona przez maestro Davida Bar-Illana, Juana Zayas postanowiła wznowić karierę legendarnym koncertem z 1977 roku w Alice Tully Hall w Nowym Jorku, który obejmował wszystkie 24 Etiudy Chopina w drugiej połowie programu. Gdziekolwiek później występowała krytycy niezmiennie zauważyli głębię artyzmu pani Zayas. Kiedy w 1977 r. wykonała oba opusy etiud Chopina na swoim debiutanckim koncercie w Alice Tully Hall, pani Zayas tak zauroczyła legendarnego krytyka New York Timesa, Harolda Schonberga, że później oświadczył: „Panna Zayas dała imponujące przedstawienie kompletnych etiud… Grała kolorami, z techniką wirtuoza, z dużą dozą indywidualności… jak Joseph Lehvinne czy Ignaz Friedman, niczego nie nadinterpretowała… To był imponujący wyczyn i być może mamy chopinistkę jaka się do tej pory nie urodziła”. A po latach- „Publikacja tych niesamowicie trudnych utworów z 1983 roku weszła w kanon dwudziestowiecznych nagrań, napędzając…” – w słowach Schonberga -„…Fryderyków szalonych w ekstazie”. W 2001 roku Kubańskie Centrum Kultury w Nowym Jorku przyznało pani Zayas medal Ignacio Cervantesa, prestiżową nagrodę za całokształt twórczości i za doskonałość w muzyce klasycznej. W 2010 roku jej najnowsze wydanie „Chopin Edudes” przyniosło jej prestiżową nagrodę Diapason d’Or prestiżowego francuskiego czasopisma muzycznego Diapason, nazywając ją „Une Grande Pianiste”. […]”
W sieci Internet poszukałem możliwości kupna kompletu etiud w interpretacji Kubańskiej genialnej pianistki. Wybór miejsc gdzie można było zdobyć egzemplarz CD był duży. Okazało się, że wydawnictwo Music & Arts  nagrania etiud z 1983 roku połączyło z nowszymi interpretacjami z 2005, wydając w postaci podwójnego albumy. Na obu krążkach zmieszczono Three Nouvelles Études, B 130- nagrane w roku 1999 i w 2005.

Ten dwupłytowy zestaw dwóch pełnych występów kubańskiej pianistki Juany Zayas daje możliwość przyjrzenia się jak z wiekiem artystki, czy jej doświadczeniem,  ewoluowały etiudy w jej interpretacji. Można zauważyć, że wczesne nagrania- z 1983 r., są bardzo energetyczne, natomiast późniejsze odznacza się bardziej refleksyjnym odczytaniem dzieł Chopina. Przede wszystkim to zróżnicowanie pod względem ekspresji pozwala bez znużenia słuchać jedną płytę po drugiej w dowolnej kolejności, tym bardziej że gra pani Zayas w nagraniach z 1983 roku jest wyraźnie położonym akcentem na wykazanie technicznego panowania Zayas nad klawiaturą, gdy celem późniejszym jest pokazanie bardziej emocjonalnej strony tej muzyki. A więc- Zayas opanowała techniczne problemy w sposób perfekcyjny, taj jakby ich w ogóle nie było. Zayas jak Maurizio Pollini ‎( “Frédéric Chopin, Études Op. 10 & Op. 25”, Deutsche Grammophon ‎z 1973 roku) nie ma kłopotów z trudnościami pianistycznymi, ale napełnia utwory mistrzowskim frazowaniem (czy Pollini również?). Nigdzie w obu opusach nie słychać żadnych sentymentalizmów, co u wielu współczesnych pianistów wykrywamy (ci pianiści zredukowali sztukę frazowania do wywoływania pustego wrażenia, że są doskonałymi pianistami, chociaż w tym procesie zabijają muzykę). Donald Manildi (International Piano Quarterly) miał rację pisząc o wykonaniu etiud przez Zayas- „… dość bajeczny amalgamat liryzmu: dowcip, dramat i czyste pianistyczne rzemiosło, pełne subtelnych i pomysłowych detali, lśniący ton i nienaganna technika”. Thomas L. Dixon, (Piano & Keyboard) o nagraniu z 1983 r-  „Dysponuje całą niezbędną techniką, ale nie jest kuszona do wulgarnego podbijania swojego ego. Jej występ, z braku jakiegoś precyzyjniejszego określenia, musi być nazwany symfonicznym, prawdziwym symfonicznym Chopinem, jakiego mogli dostarczyć tylko Petri lub Busoni. W rzeczywistości, porównanie, które przychodzi na myśl najczęściej, to: Zayas gra Chopina z tym samym opanowaniem, które Petri wkładał w muzykę Liszta … Trudno wyobrazić sobie większą pochwałę … nie ma lepszej wersji niż ta.”
Wartość tej edycji zwiększa fakt, że audiofil ma możność prześledzić jak inne cele przyświecały inżynierom odpowiedzialnym za dźwięk w latach 80. i dwadzieścia lat później. Otóż w nagraniach wcześniejszych barwa jasna dominują, a nawet pojawiają się ostre dźwięki, a w nagraniach z roku 2005 dźwięk fortepianu jest dużo bogatszy, bardziej okrągły z górnym zakresem częstotliwości złagodzonym.
Nie wszystko mi się spodobało, gdy płytę do ręki wziąłem… Na pierwszej stronie okładki widnieje obraz Eugène’a Delacroix pt.: „Wolność wiodąca lud na barykady” z 1830 roku. Czy to udany komentarz do Etiudy c-moll op. 10 nr 12, nazywanej „Rewolucyjną”? Fryderyk Chopin, co prawda skomponował ją tylko w rok później, to jednak myślał o wykonawcy ewentualnym- Franciszku Liszcie, bo to jemu kompozycję dedykował (zabawnie wyglądałaby okładka z wizerunkiem Franza Liszta…). A jeśli już szukać podtekstów politycznych to bardziej prawdopodobnym wydaje się być wrażenie jakie na Chopinie zrobił upadek powstania listopadowego i zajęcie Warszawy przez zwycięskich Rosjan. Okładka zawsze już będzie mnie denerwować, ale muzyka z płyt szybko to zdenerwowanie zastąpi innym uczuciem- zachwytem.

 

*) Po Informacje o Juanie Zayas, lekko je rozszerzając, sięgałem tu:


Kolejne rozdziały: